Nie mówcie o niej tylko "żona Stuhra". Barbara to superbohaterka, którą warto znać
- Nie chciałabym, żeby mnie pytano, co czuję jako żona Jerzego Stuhra albo mama Maćka, a zawsze miałam wrażenie, że o to chodzi, nawet gdy nie było powiedziane wprost. A ja jestem oddzielną osobą, jestem sobą – mówi Barbara Stuhr w najnowszym wywiadzie.
18.03.2018 | aktual.: 04.06.2018 14:50
Męża i syna znają wszyscy i nie jest to nadużycie. Z Jerzym Stuhrem chorowało pół Polski, z Maciejem Stuhrem pół Polski śmieje się i satyrycznie ocenia rzeczywistość. Barbara Stuhr wydaje się, że trzyma się z boku. Jest praktycznie nieobecna w mediach.
Z wielką wrażliwością opowiada o pracy w krakowskim Stowarzyszeniu Wspierania Onkologii Unicorn, które pomaga chorym oraz ich najbliższym oswoić się z chorobą nowotworową. To właśnie dla potrzebujących zrezygnowała z kariery muzycznej. Wcześniej chorowała jej mama, potem mąż. Chciała pomagać.
- Stworzyliśmy zakon żebraczy, ja byłam od proszenia – mówi w najnowszym wywiadzie dla "Vogue". - Podłogi, drzwi, meble, telewizor, pościel, umywalki, lampy, światło, wszystko trzeba było zrobić od nowa. No to zaczęłam dzwonić: "Dzień dobry, nazywam się Barbara Stuhr, jestem żoną pana Jerzego i mamą Maćka, założyliśmy stowarzyszenie, które… Właśnie robimy sufity i są nam potrzebne belki, wsporniki, gwoździe albo deski". Wtedy pada pytanie: "Ale jakiej szerokości te deski?". Albo: "Potrzebuję pięć ton betonu, dacie nam za darmo?". W odpowiedzi słyszę, że tak, albo że tanio, albo za symboliczną złotówkę, ale musimy załatwić transport. Więc dzwonię do firmy transportowej: "Dzień dobry, nazywam się Barbara Stuhr…" – wspomina.
- Jeśli nosi się nazwisko faceta, który trzy razy stał na krawędzi, między tym i tamtym światem, jest znany i lubiany, to można, a nawet trzeba wykorzystać je w dobrej sprawie. Jeśli nazwisko Stuhr budzi w ludziach chęć pomocy, znaczy, że widocznie Pan Bóg chce, żebyśmy takie rzeczy robili – dodaje.
Kobieta niesamowita
Rzadko opowiada o sobie i swoich bliskich. Czasem jednak robi wyjątki. W wywiadzie wspomina dzieciństwo i dom w Bielsku-Białej. Tata Barbary podczas wojny pracował przymusowo we Wrocławiu. - Dotarł tam po ucieczce z transportu, którym jechał na roboty do Niemiec. Uciekł, bo chciał być bliżej domu, ale bał się ukrywania, gdyby go złapano, to pewna śmierć. Udało mu się zatrudnić w fabryce amunicji i przetrwał tam do końca wojny – opowiada kobieta. Mama pracowała z kolei w szpitalu.
Barbarę od dzieciństwa interesowała muzyka. Pod koniec lat 60. przeniosła się do Krakowa. – Klub, imprezy, wyjazdy, wiadomo. Ale na studiach muzycznych na balangowanie wiele czasu nie miałam. Trzeba było opanować warsztat, dużo ćwiczyć, mrówcza, zakonna praca. Może dla muzyków zabrzmi to obrazoburczo, ale akademia muzyczna jest normalną szkołą zawodową – wspomina.
Dziecięce marzenia szybko zderzyły się z rzeczywistością. O wielkich koncertach nie mogło być mowy. Rok po skończeniu studiów wyszła za mąż za Jerzego. Przyznaje, że do tej pory wszystko jest na jej głowie. Ale udało jej się połączyć karierę muzyczną, małżeństwo i wychowywanie dzieci.
Barbara o macierzyństwie mówi dziś tak: - Nie miałam tego, co niektóre kobiety, że widzą dziecko i się rozpływają. Nie pragnęłam dziecka, w związku z tym długo zastanawiałam się, czy powinnam je mieć. Bałam się, czy będę umiała je kochać. W wieku 24 lat zdecydowałam się. Pomyślałam, zobaczymy, a nuż coś się wydarzy. I wydarzyło się. Kiedy urodziłam synka, nauczyłam się bycia mamą, kochania. A potem zapragnęłam mieć drugie dziecko, czyli instynkt, którego na początku nie ma albo żyje w ukryciu, może się w człowieku rozwinąć. Mniej więcej przez rok nie mogłam zajść w ciążę. Wtedy zrozumiałam, jakim cierpieniem może być niemożność urodzenia dziecka, i że jeżeli to kobietę dopadnie, może stać się nieszczęściem w małżeństwie.