Nowe ciało, nowa ja. Jak wyrwać się z nałogu obżarstwa?
Młoda kobieta, uśmiechnięta i zadowolona z siebie - to można powiedzieć o Joli na pierwszy rzut oka. Wysportowana weganka zadowolona z życia - to też prawda. Ale ma za sobą walkę z zaburzeniami odżywiania, kompulsywnym jedzeniem i kompleksami.
16.12.2016 | aktual.: 16.12.2016 18:18
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Spotykamy się w kawiarni przy siłowni, gdzie pracuje jako trenerka, o swojej przeszłości mówi odważnie i bez wstydu. Ma 28 lat i przeszła długą drogę do zdrowia.
Co było pierwsze: sport czy zaburzenia odżywiania?
Nie pamiętam. Oba towarzyszyły mi od dzieciństwa. Pierwsze wspomnienia napadów jedzeniowych (objadanie się w ukryciu, np. w pobliskim lesie czy piwnicy) datuję na okres podstawówki. Wtedy też trenowałam już intensywnie sztuki walki i lekką atletykę.
Jaka jest historia twoich zaburzeń?
Moja mama, borykając się przez całe życie ze skłonnością do tycia, bardzo chciała mi oszczędzić bycia grubaską i już od najmłodszych lat reglamentowała spożycie chleba i słodyczy. Oczywiście szybko doszło do sytuacji, kiedy takie jedzenie stało się dla mnie marzeniem, kojarzyło mi się z najprzyjemniejszymi momentami, na które trzeba zasłużyć. W mojej rodzinie krąży historia, którą z lubością opowiada moja mama. Kiedy miałam 3 lata, na pytanie "co lubisz jeść?" odpowiadałam "chlebek", "a co najbardziej?", "najbardziej to cały bochenek". Pamiętam, jak dwa lata później tata kupuje kamerę i nagrywa moje i brata śmieszne, dziecinne wypowiedzi. Zza kamery pyta "co lubisz jeść?", spodziewając się znanej odpowiedzi. Tymczasem ja, poważna, speszona pięciolatka, odpowiadam z przestrachem: "sałatę". Zawsze bardzo chciałam spełniać oczekiwania moich bliskich, a jedzenie rzeczy zakazanych było czymś brudnym, złym, wstydliwym.
Kiedy jako dziecko czułam się źle, dopadało mnie poczucie niskiej wartości, wstydu, odrzucenia, próbowałam sobie to rekompensować uzbieranymi na przeróżne sposoby słodyczami, chlebem, a czasem nawet cukrem ukręconym z masłem. Nie chcąc zawodzić rodziców, robiłam to oczywiście w ukryciu. Cała sytuacja była napiętnowana niesamowitym wstydem, poczuciem bycia obrzydliwą, odrażającą. Dodam przy tym, że nigdy tak naprawdę nie byłam otyłym dzieckiem. Dużo ruchu i systematycznie przygotowywane przez mamę warzywa i owoce robiły swoje. Pod koniec podstawówki regularnie okłamywałam już mamę, że jem śniadania (codzienna miseczka musli wylewana do zlewu lub toalety), nic lub prawie nic nie jadłam w szkole (kanapki też często lądowały w koszu), za to po powrocie do domu odbywały się "uczty" w ukryciu. W pierwszej klasie liceum wpadłam w depresję (wtedy nie wiedziałam, co się ze mną dzieje) i głodzenie się, na przemian z napadami obżarstwa, stały się normą. Wstydząc się swojego ciała, przestałam też ćwiczyć. Przytyłam 15 kg, które na dobre udało mi się zrzucić dopiero na studiach.
Czy panujący kult dotyczący kobiecego ciała miał na ciebie wpływ?
Oczywiście że tak. Już w dzieciństwie dzieci wartościowały koleżanki i kolegów w zależności od ich wyglądu. Na przełomie podstawówki i liceum cierpiałam prawdziwe katusze, widząc, jak ciało się przeobraża, nie przystaje nic a nic do ogólnie obowiązujących kanonów piękna. Moje dzieciństwo przypadło na okres lat 90., kiedy to panowała moda na okropnie wychudzone ciała. Dopiero w ciągu ostatniej dekady do Polski dotarła fascynacja zdrowymi i wysportowanymi sylwetkami. Pomogło mi to znaleźć się wreszcie w grupie osób, które mogą fajnie wyglądać, a nawet inspirować innych do zmian. Teraz jestem już na szczęcie na etapie, w którym przestało mi tak bardzo zależeć na uznaniu w oczach innych. Doszłam do tego długą i bardzo trudną drogą.
Miałaś moment kiedy poszłaś w sport, gubiąc kontrolę nad sobą?
U mnie było to raczej doraźne rzucanie się w codzienne, niesamowicie intensywne treningi, żeby zapomnieć o problemach i nie czuć palących mnie od środka emocji, mówię tu zwłaszcza o lęku. Sport jest bardzo dobry na tłumienie lęku. Daje poczucie siły fizycznej, a z nią psychicznej. Daje też iluzoryczne, ale jednak poczucie kontroli.
Co pomogło ci wrócić do harmonii?
Organizm zwykle bardzo silnie dopomina się o swoje. Ciało zaczyna boleć, reagować na treningi odwrotnie, niż by się chciało: puchnąć, słabnąć, przykurczać się. Mając coraz większą wiedzę zawodową, zrozumiałam, że długo tak nie pociągnę. Swoją drogą pomagały też lepsze emocjonalnie okresy w życiu prywatnym.
Jak dziś wygląda twoje życie? Czy marzenie o wychudzonej sylwetce nadal cię dręczy? Co z tym robisz?
Absolutnie nie chcę być chuda. Moja dieta i treningi są zrównoważone, mam mięśnie i nie przeraża mnie to, że dzięki nim ważę więcej niż przeciętna kobieta z moim poziomem tkanki tłuszczowej. Uczę się też coraz bardziej odpuszczania sobie czasem: zrobienia lżejszego treningu, gdy źle się czuję, czy małego odstępstwa od diety. Nie unikam już „zapalników”, czyli pokarmów , które kiedyś wyzwalały napady, np. małego kawałka czekolady. Wierzę, że uda mi się wprowadzić to w życie na stałe, ale mimo wszystko wciąż nie mam do siebie pełnego zaufania w tej kwestii. Z zaburzeniami odżywiania jest trochę jak z alkoholizmem: towarzyszą ci do końca życia. Można jednak z nimi normalnie żyć. Na pewne rzeczy muszę po prostu uważać bardziej niż inni.
Nieocenioną moc ma także wsparcie bliskich. Może to być nawet jedna zaufana przyjaciółka. Dla osoby z problemem zaburzeń odżywiania niezwykle cenne jest uwolnienie od wstydu i odrazy wobec siebie. Gdy znajdziemy mądrego powiernika, okazuje się, że to co się z nami dzieje, nie skreśla nas w oczach innych ludzi, sytuacja się normalizuje, nie musimy dźwigać już sami ogromnego ciężaru. Tajemnica nie jest tak „brzydka” jak nam się wydawało i przede wszystkim nie stanowi o naszym braku wartości. Mnie udało się tak otworzyć przed kimś dopiero w wieku trzydziestu lat. Od tego czasu po raz pierwszy raz widzę u siebie zdecydowane, długofalowe postępy.
Jak często widzisz u swoich klientek ten niezdrowy zapał do chudości?
O dziwo coraz rzadziej. Ostatnio na szczęście bardzo się to zmienia. Z siedmiu osób, z którymi ostatnio udało mi się nawiązać długofalową współpracę, cztery na pierwszym miejscu stawiają zrzucenie kilogramów, są to jednak kobiety z faktyczną nadwagą. Pozostałe chcą być po prostu sprawne, silne, wysportowane lub nabrać masy mięśniowej. Jedna z nich bardzo dużo schudła, zanim zaczęła ćwiczyć. Potrzebowała treningów po to, żeby jej skóra nie pozostała zwiotczała, a także po to, by wzmacniać siłę woli, pomóc pozostać przy zdrowych nawykach, uniknąć efektu jo-jo. Wszystkie dziewczyny, włączając w to te, które mają objawy zaburzeń odżywiania, twierdzą, że trening po prostu poprawia im nastrój, dodaje energii, wyciąga z dołków psychicznych. Z mojego doświadczenia to właśnie jest klucz do wyjścia z błędnego koła katowania się dla nierealnych efektów. Powoli zaczynamy lubić to swoje ciało, widząc, że jest coraz sprawniejsze. Zauważymy, że daje nam mnóstwo możliwości i zaczynamy bardziej je szanować.
Pamiętajmy jednak, że nie pracuję z nastolatkami. Trafiają do mnie kobiety w wieku 25 plus, które dzikie, nieumiejętnie przeprowadzane i wyniszczające treningi i diety mają już często za sobą. Bywa, że osoby z zaburzeniami tak bardzo wstydzą się siebie i swojego ciała, że zamęczają się setkami brzuszków i przysiadów w domu, nie wystawiając się na spojrzenia innych. Charakterystyczna jest też odraza, wręcz nienawiść do swojego ciała. Trening ma je porządnie skatować, dać mu w kość, jest karą za to, jak to ciało wygląda. Dlatego też rzadko kiedy udaje się utrzymać ten reżim na dłuższą metę. W umyśle kodujemy aktywność fizyczną jako coś nieprzyjemnego, torturę. Bo jak czuć się po przebiegnięciu kolejnego niemal maratonu, słabnąc z głodu?
Dla mnie w pracy z klientkami najważniejsze jest właśnie doprowadzenie do momentu, w którym przestają tak traktować treningi. Gdy ten proces się nam udaje, w pewnym momencie nie ćwiczą już dlatego, że nie znoszą swojego ciała i chcą je zmienić, a dlatego, że je lubią i chcą, żeby było zdrowe i sprawne. Aktywność staje się nawykiem i to przyjemnym. Pod warunkiem, że nie będzie zbyt intensywna, „napadowa” i damy sobie czas i pożywienie potrzebne do regeneracji.
Co byś powiedziała z perspektywy swojego doświadczenia młodym kobietom, które są w stanie zrobić wszystko dla szczupłości?
Na pewno nie powiem im “pokochaj siebie i zacznij dbać o siebie, dla siebie”. To „porady-nic”, frazesy, które zawsze pogłębiały moją frustrację. Dobrze robi bliższe przyjrzenie się sobie. Zaburzenia odżywiania to problem emocjonalny, psychiczny, a nie dietetyczny. Fachowa pomoc psychologiczna, czy chociaż wsparcie bliskiej osoby mogą bardzo pomóc. Wstyd i poczucie bycia inną, gorszą, odrażającą, to czynniki, które bardzo napędzają mechanizm choroby.
Z praktycznych, racjonalnych porad trenerki mogę za to zapewnić, że katowanie się nadmiernie intensywnymi treningami tak jak i dietami przyniesie efekty odwrotne do założonych. Paradoks polega na tym, że od pewnego momentu „więcej” nie oznacza „lepiej”. To bardzo indywidualna kwestia, ale jeśli nie zrobisz przynajmniej jednego, a w niektórych przypadkach nawet trzech dni wolnych od treningów w tygodniu, będziesz mieć efekty gorsze od kogoś, kto tak zrobi. Ta druga osoba nie dość, że mniej się zmęczy, uniknie bólu i frustracji z powodu przetrenowania, to w dodatku szybciej i trwalej ukształtuje ładną sylwetkę. Nie dając sobie wolnego i za mało jedząc, nie dasz ciału szansy na regenerację.
Intensywne i zbyt częste treningi to dla organizmu stres. Kiedy staje się on permanentny, wysoki poziom kortyzolu blokuje spalanie tkanki tłuszczowej, a nawet powoduje jej przyrost, i to zwłaszcza w okolicy brzucha! Można zatem spalać w ten sposób mięśnie, a mieć więcej tkanki tłuszczowej w organizmie. Nawet jeśli waga po jakim czasie pokaże mniej, bo stracone mięśnie ważyły znacznie więcej niż tłuszcz, będziemy wyglądać gorzej. Taki stres dla ciała to też największa pożywka dla zaburzeń odżywiania. Okresy obsesyjnego ćwiczenia i diet prawie zawsze kończą się napadowym jedzeniem, w przeciwnym wypadku często musiałyby skończyć się śmiercią. I nie zapominajmy, że wszystkie poruszane powyżej tematy dotyczą też coraz częściej mężczyzn i chłopców!
Czy sport może być sposobem na poradzenie sobie z zaburzeniami odżywiania? Czy to nie naiwna perspektywa?
Aktywność fizyczna, bo tę domyślam się mamy tutaj na uwadze, jak najbardziej jest sposobem na radzenie sobie z zaburzeniami odżywiania. Aktywność fizyczna zmienia jakość naszego dobrostanu. Zarówno w wymiarze fizycznym, jak i emocjonalno-umysłowym, intelektualnym, społecznym i duchowym. Systematyzuje nasze życie, nierzadko nadając mu sens. Można byłoby tutaj mówić nawet o logofitnesie, czyli terapii sensem poprzez ruch. Warto pamiętać, że zaburzenia odżywiania są różne: od anoreksji, przez bulimię, po kompulsywne napady objadania się, a to znaczy, że aktywność którą wybierzemy powinniśmy dostosować do swoich oczekiwań, celów, ale przede wszystkim możliwości i upodobań.
Jak sprawić żeby sport stał się sprzymierzeńcem w walce z uzależnieniem, a nie środkiem do walki o idealną sylwetkę?
Po pierwsze odnaleźć aktywność, która sprawia nam radość. Daje dużo przyjemności. Nie tylko tej fizycznej, ale przede wszystkim społecznej, emocjonalnej. Aktywność, którą możemy dzielić z bliskimi, z ludźmi, z którymi jest nam dobrze.
W przestrzeni, którą znamy i o czasie, który wyznaczymy sobie sami. Ćwiczę, bo lubię. Nic nie muszę. I w tym kontekście mówimy o rekreacji. Jak zakochać w ruchu osobę uzależnioną? Pytanie, od czego jest uzależniona i dlaczego, w jakim miejscu jest jej ciało. Bo nie zapominajmy, że mówiąc o aktywności fizycznej, mówimy przede wszystkim o gotowości ciała.
Spotkałam się z dobrą pracą z uzależnieniem. Z efektywnym funkcjonowaniem w byciu uzależnionym. Ze świadomością tego, co jest moim uzależnieniem i jak mam z tym pracować. Mówiąc o więzieniu stygmatyzujemy człowieka, dlatego wolałabym mówić o byciu "w", lub "z" uzależnieniem. Można nie pić od 15 lat i być maratończykiem.