Ostatni taki pomidor – o żywności GMO
To, co o żywności modyfikowanej genetycznie mówią jej przeciwnicy, zwolennicy uważają za tak straszne, że aż śmieszne. Argumenty za nią drugiej stronie wydają się z kolei tak śmieszne, że aż straszne – pisze publicysta magazynu KAWA Marek Rabij.
19.05.2011 15:29
To, co o żywności modyfikowanej genetycznie mówią jej przeciwnicy, zwolennicy uważają za tak straszne, że aż śmieszne. Argumenty za nią drugiej stronie wydają się z kolei tak śmieszne, że aż straszne – pisze publicysta magazynu KAWA Marek Rabij.
Weź nieco lipidów, byle świeżych i dobrej jakości. Dodaj dowolną porcję białka pochodzenia zwierzęcego i odrobinę substancji organicznych, oczywiście również świeżych. Wszystko podgrzej do temperatury powyżej 42 stopni Celsjusza i następnie – w zależności od gustu – zmień stan skupienia na emulsję bądź ciało stałe. Jeśli jeszcze nie zorientowaliście się o czym mowa, podpowiadamy – to przepis na jajecznicę na maśle.
Smacznie nie brzmi, ale przecież język chemii nie musi pobudzać apetytu. Języka genetyki również nie tworzono z myślą o smakoszach pokroju Curnonsky’ego. Słowa mają jednak wielką moc oddziaływania i pewnie dlatego gdy mowa o żywności genetycznie modyfikowanej większość konsumentów, zamiast korzyści, widzi natychmiast mniej lub bardziej apokaliptyczne wizje zagrożeń. Fakt, że w tym przypadku szklanka zwykle bywa do połowy pusta naturalnie wkurza producentów żywności. Genetyka zajęła się przecież kucharzeniem po to, by poprawić to, co schrzaniła natura lekceważąc kategorie efektywności biznesowej – czyli zbyt szybko psujące się warzywa i owoce, zboża nieodporne na pierwsze z brzegu szkodniki czy trzodę chlewną, która bezczelnie nie chce rosnąć i tyć w nieskończoność.
Większość konsumentów krzywiących się na genetyczny gwałt na naturze nie wie przy tym, że pierwszy produkt modyfikowany genetycznie zawitał na półkach sklepowych już w 1994 roku. Był to dłużej utrzymujący świeżość pomidor, o czarująco tajemniczej nazwie Flavr Savr. Od tego czasu genetycy pracujący na zlecenie producentów żywności zmodyfikowali właściwie wszystkie rośliny mające znaczenie gospodarcze.
Powierzchnia upraw transgenicznych szybko rośnie i wynosi dziś już ponad 5 proc. światowego areału upraw. Głównie w Stanach Zjednoczonych (59 proc. globalnego areału), Argentynie (20 proc.), a także w Kanadzie, Brazylii, i Chinach (po 5-6 proc.). Gdy z kolei przyjrzeć się strukturze upraw, stanie się także jasne, w czym i dlaczego sponsorowani przez przemysł spożywczy spece od genomu grzebią najchętniej. Największą powierzchnię zajmuje soja (60 proc.), potem kukurydza (23 proc.), a w dalszej kolejności także bawełna, rzepak, ryż, papaja, ziemniaki. Mówiąc wprost – rośliny rzadko goszczące na stołach w roli głównego bohatera, za to znacznie częściej używane do produkcji żywności wysoko przetworzonej. Genetyka dumnie wkroczyła również do chlewów, co większość miłośników mięsa odczuwa na co dzień w trakcie konsumpcji, narzekając na „nie ten, co kiedyś” smak wędlin.
To nie tylko kwestia sposobu produkcji, w którym dawno już na ołtarzu wydajności złożono smak i jakość. Winien jest także surowiec, czyli krzyżówki trzody chlewnej prowadzone tak, by ze statystycznej świnki czy kury otrzymać jak najwięcej mięsa i jak najmniej tłuszczu. Kto widział wiejskiego koguta w dezabilu i jego nieszczęsny hodowlany odpowiednik, również po ogołoceniu z pierza, ten wie o co chodzi. Podobnie jak ten, kto z obu tych ptaków – teoretycznie tego samego gatunku – usiłował kiedykolwiek upichcić rosół.
Konsument – „nasz pan”?
Nic więc dziwnego, że mimo gorących zapewnień producentów, że genetycznie zmodyfikowane organizmy nie stanowią żadnego zagrożenia, miliony konsumentów mają opory. W badaniu przeprowadzonym dwa lata temu w 45 krajach świata przez FAO – ONZ-owską agendę do spraw żywności – 67 proc. ankietowanych stwierdziło, że mając do wyboru tradycyjną żywność i jej genetycznie zmodyfikowany odpowiednik (zwany w skrócie GMO, czyli Genetically Modified Organism), z pewnością wybraliby te pierwszą. Jak w każdym badaniu statystycznym i w tym pojawia się wątpliwość co do szczerości ankietowanych, zwłaszcza w kontekście cenowym.
Być może uczciwsze byłoby pytanie o wybór konsumentów w sytuacji, gdy za tradycyjną żywność będą musieli zapłacić nawet o kilkadziesiąt procent więcej. Ekologiczny rygoryzm nabierze wówczas bardziej realnych kształtów. W najbardziej rozwiniętych krajach, z USA na czele, żywność spod znaku „bio”, wytwarzana tradycyjnymi, ekologicznymi metodami, bywa droższa od przemysłowej masówki nawet o 30-40 proc. Można więc postawić śmiało dolary przeciw orzechom, że w przeciętnym amerykańskim Wal-Marcie gdzieś na prowincji personel nie słyszy zbyt często pytań o żywność ekologiczną.
Światowa Organizacja Zdrowia WHO w wydanym pięć lat temu raporcie Modern Food Biotechnology, Human Health and Development (ang. „Współczesna biotechnologia żywności a ludzkie zdrowie i postęp”) prezentuje potencjalne korzyści oraz zagrożenia związane z żywnością modyfikowaną genetycznie, finiszując konkluzją o zdecydowanej przewadze zalet. Zdaniem WHO, żywność spod znaku GMO jest równie bezpieczna jak konwencjonalna, bo żadne poważne badania medyczne nie potwierdziły jej negatywnego wpływu na ludzkie zdrowie. Na dodatek może przynieść wiele korzyści ludzkości, na przykład poprzez możliwość uzyskiwania większych zbiorów, lepszej ich jakości oraz zwiększenie różnorodności roślin możliwych do uprawy na danym obszarze.
Modyfikacje genetyczne pozwalają również stworzyć odmiany roślin jadalnych odporniejszych na suszę oraz gwałtowne zmiany pogodowe – czyli w sama raz dla krajów trzeciego świata zmagających się z plagą głodu. Brak żywności zagraża dziś życiu już co najmniej miliarda ludzi na świecie, a w dodatku na horyzoncie światowego rolnictwa pojawia się nowy trend – uprawy dedykowane produkcji biopaliw, np. zwłaszcza zbóż. Według raportu OECD sprzed dwóch lat, już w 2020 roku do 14 proc. światowego areału upraw może zostać wykorzystane wyłącznie do uprawy surowca dla branży biopaliwowej. Dziś na te cele idzie nie więcej, niż osiem proc. powierzchni rolnej globu. A problem aprowizacji rosnącej populacji ludzkiej z każdym rokiem będzie coraz trudniejszy do rozwiązania.
Wizja rycerskiej GMO, przybywającej na pomoc zabiedzonej ludzkości, oczywiście tylko rozśmiesza jej przeciwników, bo ich zdaniem dystrybucja GMO będzie właściwie równoznaczna dystrybucji trucizny. W kategoriach dowcipu oponenci rozważają zwłaszcza argument o braku dowodów naukowych na szkodliwość żywności modyfikowanej genetycznie. Ryzyko może wiązać się przecież z tym, iż geny wprowadzane do roślin są zupełnie nowe, nie istniały wcześniej w naturalnym obiegu i ich teoretycznie zgubny wpływ może ujawnić się dopiero za kilkadziesiąt lat, albo jeszcze później. Czyli wtedy, gdy będzie już za późno.
Zwolennicy tezy o zbliżającej się dużymi krokami Wielkiej Mutacji rodzaju ludzkiego, spowodowanej oczywiście dietą bogatą w GMO, przemilczają jednak zwykle fakt, że w królestwie zwierząt, do których zalicza się również homo sapiens, wymiana genów odbywa się za pomocą narządów rozrodczych, a nie układu pokarmowego. Łańcuchy DNA, nawet w barokowej wersji spod mikroskopu zmyślnego genetyka, ulegają rozpadowi w procesie trawienia.
„Prawdziwe” zagrożenia?
Poważniej brzmią za to argumenty przeciwko GMO natury warsztatowej. Otóż – jak twierdzą rolniczy tradycjonaliści – w wyniku laboratoryjnej obróbki technologicznej genów powstać mogą zupełnie nowe geny odporne na antybiotyki. Aby odróżnić komórki z modyfikowanym kodem genetycznym od tych oryginalnych w wielu laboratoriach wprowadza się specjalny gen markerowy, dający odporność na pewną grupę antybiotyków. Po wprowadzeniu tego antybiotyku do pożywki, giną oczywiście komórki bez modyfikacji, pozostają wyłącznie te zmodyfikowane.
Dlatego niektórzy ekolodzy twierdzą, że w procesie transferu genów, genetyczną odporność na antybiotyki mogą uzyskać np bakterie glebowe, zaś od nich bakterie chorobotwórcze bakterie jelitowe. W tym miejscu debaty przeciwnicy GMO oczywiście znów przemilczają fakt, że w przeciętnym szpitalu bez większego trudu można w kilkanaście minut wyodrębnić i zebrać całe stado bakterii uodpornionych na antybiotyki nie wskutek eksperymentów szalonego genetyka, lecz nadużywania antybiotyków przez pacjentów. Nie wspominając nawet o tym, że w przewodzie pokarmowym człowieka panują przecież warunki wykluczające połączenie się genu odporności na antybiotyki z ludzkimi chromosomami. Gdyby było to możliwe, powiedzenie, że „jesteś tym, co jesz”, miałoby zgoła inne, prozaiczne znaczenie.
Spór zwolenników i przeciwników GMO przynajmniej na dziś – z braku twardych argumentów uznawanych przez obie strony za poparte prawidłowo skonstruowanym aparatem badawczym – jest więc bardziej dyskusją światopoglądową, niż debatą naukową. Wybrać postęp kosztem tradycji, czy może jednak zaakceptować ograniczenia narzucone przez naturę? Przypomina to nieco głosy z początków minionego stulecia, gdy wiele medycznych autorytetów całkiem poważnie sugerowało, że przekroczenie prędkości 100 km na godzinę przez auto będzie zabójcze dla kierowcy.
Wątpliwości ustały dopiero wraz z pierwszym takim rekordem i podobnie będzie zapewne z żywnością genetycznie zmodyfikowaną: albo za sprawą lobby przemysłowego z dnia na dzień stanie się codziennością, albo presja opinii publicznej skaże ją na zapomnienie. Pierwszy scenariusz wydaje się bardziej prawdopodobny, choćby ze względu na konsekwencje i zorganizowanie lobby przemysłowego, których konsumentom zwykle brak. Pozostaje więc uczcić odchodzące lato ostatnim „takim” pomidorem, ogórkiem czy winogronami, aby za kilkadziesiąt lat móc z rozrzewnieniem opowiadać wnukom, jak smakowały prawdziwe warzywa. To, że pewnie są to już produkty mniej lub bardziej zmodyfikowane genetycznie – choćby za sprawą krzyżówek – możemy taktownie przemilczeć. Tak jak zwolennicy i przeciwnicy GMO robią dziś w niewygodnymi dla siebie faktami.