GwiazdyPodwójne życie Weroniki Rosati

Podwójne życie Weroniki Rosati

Rok temu wyjechała do Nowego Jorku, by zamieszkać z narzeczonym Mariuszem Maxem Kolonko i studiować w prestiżowej szkole aktorskiej

Podwójne życie Weroniki Rosati

14.10.2005 | aktual.: 20.02.2006 15:33

Liliana Śnieg-Czaplewska: _Byłaś studentką renomowanej łódzkiej Filmówki. Dlaczego wyjechałaś do Ameryki? _Weronika Rosati: Aktorstwo nie zna granic, a ja jestem na takim etapie w moim życiu, że szukam nowych ról i propozycji. Aby wyjechać, poprosiłam o urlop dziekański w szkole. Chodzę do szkoły aktorskiej Lee Strasberga, do której uczęszczała Angelina Jolie, Scarlett Johansson i Al Pacino. Inaczej niż w Polsce uczą tam metodą Stanisławskiego, polegającą na całkowitym wcielaniu się w rolę, co mnie zawsze fascynowało.
_ – To co robisz w Polsce? _Widzisz te tipsy? Akurat mam przerwę międzysemestralną i nagrywam kolejne sceny do serialowej wersji „Pitbulla”, która ukaże się jesienią w TVP2. Te ciemne włosy i czarne brwi też są częścią roli. Dziś znowu szlifowała mój ormiański akcent rodowita Ormianka. Poza tym w kraju nagrałam, już po raz drugi, telewizyjną reklamę kosmetyku.
_ – Widziałam, reklamujesz szampon. To takie ważne? _Chcą mnie, a nie kogoś innego i płacą mi za to. Zauważ, że w takich reklamach grają aktorki światowego formatu, jak Charlize Theron czy Salma Hayek. Pomagam też mamie uruchomić nową linię kolekcji „Veronika Style”. W butiku mojej mamy kobiety będą mogły kupić rzeczy, które ja lubię nosić.
_ – Porozmawiajmy o USA, dokąd wrócisz jesienią. Studio Lee Strasberga to bardzo droga szkoła? _Szkołę wybrałam sama, sama na nią zarobiłam. Czy wiesz, że pierwszy raz wysłałam do tej szkoły papiery, kiedy miałam 10 czy 11 lat? Potraktowali mnie poważnie, przysłali mi kilka katalogów z pełną informacją o wykładowcach. Przezornie nie napisałam, ile mam lat.
_ – Masz za sobą semestr szkoły. Jesteś tak zachwycona, jak na początku? _Jest fantastycznie. W Polsce ten, kto wybija się ponad przeciętność, ma trudniej. A tam wszyscy nastawieni są na odkrywanie talentów, znajdowanie osobowości. Nauczyciele mobilizują, zachęcają, nie dołują. Słabszemu pomagają, dając więcej pracy. Zajęcia trwają od rana do wieczora, nawet do 22.00.

_– Podobno mówisz po francusku jak rodowita Francuzka. A angielski? _We francuskim mam idealny akcent, ale zdarza się, że brakuje mi słów. Przez pięć lat chodziłam do francuskiej szkoły w Szwajcarii. Nie było zmiłuj, musiałam się w tym języku uczyć, czytać, rozmawiać, rozumieć. Angielski znam lepiej, bo go zawsze uwielbiałam. Mnóstwo czytałam w tym języku, zewsząd ściągałam lektury, książki i dramaty anglosaskie – od Szekspira i Showa po powojenne dramaty amerykańskie. Albee, Miller, O’Neill, a przede wszystkim Williams. To daje rezultaty. Na zajęciach z wymowy, w których uczestniczą sami cudzoziemcy w mojej szkole, jestem jedną z osób o najlepszym akcencie amerykańskim.
_ – Dużo tekstów musisz się w szkole uczyć na pamięć? _Mogę, ale nie muszę. Przygotowałam wcześniej kilka ukochanych scen, których wyuczyłam się dla własnej przyjemności. To składanka różnych ról Vivien Leigh, Elizabeth Taylor, na przykład główna rola z „Kto się boi Virginii Woolf”. Każdy sam wybiera teksty i gra je, jak czuje. To cudowne, bo można improwizować. Bez paraliżujących ograniczeń w stylu: „Przed tobą grała to Elizabeth Taylor”. Ostatnio zagrałam scenę z głównej roli w „Kotce na rozgrzanym blaszanym dachu”. Pochwalił mnie Paul Calderon, który zagrał między innymy w „Pulp Fiction”, i nawet mój nauczyciel, który miał do tej pory ze mną problem, jako z Polką.
_ – Może jakaś nasza rodaczka go kiedyś skrzywdziła? _Niewykluczone, ale nawet on po moim występie powiedział: „Masz ogromny talent, dziewczyno”, czego nigdy nie usłyszałam w żadnej polskiej szkole. Owszem, także Andrzej Kostenko, Ryszard Bugajski, profesor Jan Machulski, Wojtek Malajkat, którzy uczyli mnie aktorstwa, a więc znali moje możliwości, mówili mi: „Nadajesz się do tego zawodu, rób to dalej”. Takie słowa dają wiarę w siebie. Tak samo było z Patrykiem Vegą.

_– Jak reżyser „Pitbulla” trafił do Ciebie? _Zadzwonił do mnie głęboko przekonany, że ja i tylko ja nadaję się do roli młodej Ormianki – córki szefa mafii, dziewczyny z półświatka, samotnej, ale wrażliwej i z charakterem, która handluje wódką na stadionie. Pewnym sukcesem był także udział w fabularyzowanym dokumencie o Davidzie Lynchu. Zagrałam w nim zjawę, która „istnieje” tylko w głowie Lyncha. Graliśmy w fabryce w Łodzi w 30-stopniowym mrozie. Byłam w przezroczystej koszuli. Reżyser rozebrał się do T-shirta, żeby było mu tak samo zimno, jak aktorom. Natomiast podczas Camerimage zagrałam w projekcie „Klaps” Sławomira Idziaka.
_ – Spotykasz na swojej drodze wielkich świata filmu... _Największe wrażenie zrobiło na mnie spotkanie z jednym z moich ulubionych reżyserów – Martinem Scorsese. Okazało się, że znał filmy Munka, Hasa, Wajdy, podziwiał „Faraona” Kawalerowicza. Dzięki Janowi Kaczmarkowi, polskiemu kompozytorowi – laureatowi Oscara, dostałam zaproszenie na 25-lecie wytwórni filmowej MiraMax. To oni mają w swej „stajni” między innymi Leonardo DiCaprio, Cate Blanchett, których miałam okazję poznać. Więc stałam wśród tych gwiazd i rozmawiałam z Martinem Scorsese... Inni czekali, myśląc, że jestem kimś ważnym z biznesu, a my dyskutowaliśmy o filmach. Uwielbiam takie chwile. Są jak sen na jawie. Są inspiracją, cudem, który sprawia, że brnę dalej w moje marzenia. W księdze Eklezjasty spopularyzowanej hitem „The Birds” jest między innymi napisane alegorycznie, że jest czas na cierpienie i czas na spełnienie. W istocie teraz, po cierpliwym dążeniu do celu, wyrzeczeniach, moje życiowe marzenia się wreszcie spełniają.
_ – Także prywatnie? _Tak, jestem szczęśliwą kobietą. Jestem kochana i mogę być z osobą, którą darzę uczuciem.
_ – Dlaczego jednak w słowach zakochanej wyczuwam cień smutku? _Bo uważam, że życie przynosi w ogóle więcej cierpień niż radości. Miałam przez większość życia przykre momenty, choć to pewnie trudne do uwierzenia. Nic mi samo z nieba nie spadło. Całe życie pracowałam na to, co teraz mam.

_– Często aktorki zakochują się w reżyserach, aktorach i dyrektorach teatru… _Faktycznie, w tym zawodzie łatwo się zakochać, bo bazuje na emocjach. Aktorstwo polega na pewnym otwieraniu się, ale ja nie chcę łączyć jednego z drugim. Kiedyś przyjaźniłam się z fascynującym, starszym ode mnie mężczyzną o światowej sławie w świecie filmowym. Gdybym ci powiedziała, o kogo chodzi i wymieniła nazwisko, spadłabyś z krzesła. Ale to nie była miłość, a platoniczna fascynacja, przede wszystkim intelektualna. Jednak nie chciałam przekraczać granicy bezinteresownej przyjaźni, bo nie uznaję takich „kompromisów” w życiu. Dobrze wiem, co znaczy dla mnie miłość i umiem ją cenić.
_ – Czy pobyt w Nowym Jorku zmienił styl Twojego życia? _Zawsze żyłam na wysokich obrotach. W klasie maturalnej biegałam na zajęcia do teatru Machulskich, do Buffo, na języki, na basen i na siłownię. Przyzwyczaiłam się do takiego życia, potrafię się zmobilizować. Aktorstwo to moja pasja. Więc jak robi się coś, co daje efekty i sprawia przyjemność, wstać jest łatwiej. A wstaję bardzo wcześnie, bo między 6.00 a 7.00, chodzę spać późno, o 2.00–3.00. Na szczęście jest weekend, a weekend to w Ameryce świętość, czas przeznaczony wyłącznie dla rodziny. Biegamy wtedy z Maxem po teatrach na Broadwayu.
_ – A więc „chwilo trwaj”? _Jestem osobą, która ma wszystko zorganizowane, zaplanowane i dokładnie wie, czego chce. Ale wiem, że będzie, co ma być, bo przeznaczenie też się wtrąci. Staram się więc żyć w zgodzie nie tylko z moimi zasadami, ale i wiarą. Nauczyłam się cieszyć chwilą.
_ – Jest proza i poezja życia, wielka miłość i codzienność: pranie, zmywanie, gotowanie... _Gdy jest się szczęśliwym, te wszystkie zajęcia są przyjemnością. Zwłaszcza jeżeli się mieszka z ukochaną osobą i robi się je wspólnie.
_ – Kiedy się mieszka samemu, można sobie pozwolić na bałagan. Tu się rzuci bluzkę, tam buciki. _Się zostawi, się rozrzuci, a potem się posprząta… Max wie jednak, jak ze mną postępować w takich sytuacjach.
_ – Wyrzuca buty przez okno? _Wręcz przeciwnie. Gdyby wyrzucił, zostawiłabym następnego dnia kolejnych dziesięć par, bo… taka jestem. Max podchodzi do mnie i oficjalnym, ale bardzo miłym tonem mówi: „Weroniko, czy mogłabyś posprzątać swoje buty z łazienki? Proszę, bo nie mogę przejść”. No i co ja mam wtedy zrobić? Idę i sprzątam.

Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska
Zdjęcia Piotr Porębski/ Metaluna
Stylizacja Jola Czaja, makijaż Tomek Kocewiak D’Vision Art dla Lancôme,
Fryzury Atelier fryzjerskie Leszka Czajki,
Scenografia Ewa Iwańczuk, produkcja sesji Elżbieta Czaja

Komentarze (0)