Pojechała autostopem nad Bajkał. Wszyscy ją ostrzegali
Dominika "Dodo" Knitter ma 27 lat, odwiedziła ponad 60 krajów i prowadzi popularny profil na Instagramie. Najczęściej podróżuje sama. - Dbam o siebie tak jak w Polsce. Jestem czujna, słucham intuicji. I wbrew pozorom, czuję się bezpieczniej, podróżując solo niż z kimś - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską.
Dominika Frydrych, dziennikarka Wirtualnej Polski: Twoja przygoda z podróżowaniem zaczęła się od jazdy autostopem do szkoły. Spodziewałaś się wtedy, że za kilkanaście lat będziesz jeździć solo po świecie?
Dominika "Dodo" Knitter: Absolutnie nie. Zaczęłam jeździć stopem, kiedy miałam 14-15 lat. Z czasem jeżdżenie na zbiórki czy do szkoły weszło mi w krew. Później postanowiłam odwiedzić znajomego na drugim końcu Polski. Nie miałam pieniędzy, więc pomyślałam, że skoro mogę dojechać z Brus do Chojnic, to czemu nie do Zamościa? Pojechałam tam z przyjaciółką, Magdą. Kiedy odebrałyśmy dowody, pojechałyśmy też razem do Portugalii. Ale nigdy nie myślałam, że to rozwinie się na taką skalę jak dziś.
Jak zaczęły się twoje podróże za granicę?
To był trzeci rok studiów na ASP. Chciałam ruszyć w dłuższą podróż po licencjacie. Myślałam o Azji Południowo-Wschodniej, to był jedyny dalszy kierunek, na który mogłam sobie pozwolić. I zwyczajnie nie miałam z kim jechać. W lutym kupiłam bilet do Bangkoku na listopad i zaczęłam przygotowywać się do podróży solo.
Nie miałam na koncie żadnej samodzielnej podróży, nie licząc trasy Brusy-Chojnice, więc w ramach treningu postanowiłam polecieć do Norwegii na weekend. Gdy miałam wolne od pracy, chodziłam na wycieczki wybrzeżem i nocowałam w namiocie. Uczyłam się samodzielności - i podczas nocy na dziko, i na lotniskach. Sprawdzałam też, czy w ogóle lubię być sama ze sobą. Kolejny krok to przejazd solo stopem do Portugalii i przejście szlaku Camino de Santiago. Po tym czułam się dużo pewniej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wchodziłaś w to krok po kroku.
I wiedziałam też, że Azja to nie jest koniec, tylko krok do czegoś dalszego. Tak pojawiła się myśl o Afryce, później o Afryce na motocyklu. Nie rzucałam się na głęboką wodę, ale widziałam, że moja granica komfortu się przesuwa i mogę działać odważniej.
Kim była Dodo, która decydowała się na pierwszą podróż?
To był dla mnie trudny czas, byłam niezadowolona z życia. Pracowałam jako kelnerka, klienci często kiepsko mnie traktowali. Musiałam mocno oszczędzać na podróż, więc praktycznie nigdzie nie wychodziłam. Dni upływały mi na przygotowywaniu dyplomu, pracy albo spaniu. Samo miasto też mocno mnie przytłaczało. Wyjeżdżałam z Gdańska z poczuciem ulgi.
Zaczęłam obserwować cię na Instagramie przy okazji podróży do Afryki. Co cię przyciągnęło na ten kontynent?
Pierwsza podróż to wyjazd autostopem na Saharę. Z byłym chłopakiem pojechaliśmy do Dakhli. Fajnie, ale to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Potem podróż mercedesem do Gambii. Wtedy, kilka lat temu, jeszcze nie było mi tam komfortowo jako kobiecie. Kiedy wychodziłam sama, czułam, że nie wszystko mogę. Lokalsi często mnie zagadywali, przeszkadzało mi to. Teraz inaczej do tego podchodzę, to dla mnie wyraz sympatii i ciekawości.
Przyszła pandemia i otwarte kierunki były dwa – Meksyk i Tanzania. Wybrałam Tanzanię. Po poprzednich doświadczeniach myślałam, że to nie będzie moje miejsce. Ale okazała się być piękną, zieloną częścią Afryki. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak wielki jest to kontynent. Zamiast na dwa miesiące, zostałam na pięć, a wracając, czułam, że zostawiam jeden ze swoich domów.
Zakładam, że dostajesz dużo wiadomości od obserwatorów na temat bezpieczeństwa. Przy jakimś konkretnym kierunku bywa tego więcej?
Tak jest zwłaszcza w Afryce. Ludzie mają zakodowane, że jest tam groźnie, że chcą cię oszukać, a dookoła tylko susza, głód i bieda. Ale wystarczy spojrzeć do starych podręczników z geografii, gdzie o Afryce pisano wyłącznie w tym kontekście.
Wciąż słyszę pytania, czy nie boję się podróżować jako kobieta. A ja już nie czuję różnic w możliwościach, jeśli chodzi o płeć. Nigdy nie miałam groźnych sytuacji, co najwyżej głupie teksty, które zdarzały się też w Polsce.
Jak podchodzisz do kwestii bezpieczeństwa?
Wszędzie jestem ostrożna. Jeśli jestem w Kenii i wiem, że terroryści często dostają się na północ kraju, w okolice Garissa, nie jadę tam, a jeśli się zbliżam do tego rejonu, sprawdzam wiadomości, dopytuję. Nie mogłam dostać się do wielu miejsc. Tak jest z Kongo, które bardzo mi się marzy, czy z północą Mozambiku – próbowałam wjechać tam trzy razy, ale cofano mnie z powodu ataków terrorystycznych.
Często można spotkać się też z troską innych. Kiedy byłam na północy Kenii i jechałam motocyklem w stronę Sudanu Południowego, zatrzymał mnie gość, który powiedział: "Dalej nie jedź, bo rzucili miny, dwóch chłopaków zginęło".
A poza tym? Dbam o siebie tak jak w Polsce. Jestem czujna, słucham intuicji. I wbrew pozorom, czuję się bezpieczniej, podróżując solo niż z kimś.
Jak to?
Wiem, że moje bezpieczeństwo zależy tylko ode mnie, więc jestem skupiona. Nie pozwalam sobie na rozkojarzenie. Zawsze dbam o swój bagaż. Jeśli dochodziło do kradzieży, to zawsze wtedy, gdy byłam z kimś. Mniej więcej raz na dwa miesiące jestem zmęczona tą odpowiedzialnością (śmiech).
Jak reagują na twój styl życia najbliżsi? Nie słyszysz pytań o to, kiedy się ustatkujesz?
Teraz już nie. Ale wiesz, skończyłam studia, ruszyłam w podróż. Wróciłam, pracowałam na zmywaku, zbierałam winogrona, kolejna podróż... Rodzice nie mówili tego wprost, ale podejrzewam, że zastanawiali się, co z tej Dodo wyrośnie. Teraz widzą, że sobie radzę. I martwią się, ale wspierają.
Na Instagramie twoje życie wygląda jak z powieści przygodowej, nie jedziesz tylko z punktu A do punktu B. Szukasz przygód czy one znajdują ciebie?
One mnie znajdują, ale ja częściej mówię tak niż nie. Nawet jeśli myślę, że coś będzie niewygodne, w końcu i tak się zgadzam, jeśli oszacuję, że to dla mnie bezpieczne. W 99 proc. przypadków wychodzi z tego nowa przygoda, ląduję na przykład na łódce u nieznajomego i spędzam z nim trzy tygodnie. Przypomina mi się też historia z Tanzanii.
Opowiedz.
W Mikumi ktoś polecił mi wodospad Chizua. Google pokazywał tylko jedno zdjęcie - okropne, prześwietlone. Nie był oznaczony na żadnej mapie. Na Instagramie znalazłam przewodnika, który zaoferował, że zaprowadzi mnie tam za 30 dolarów. Wyjaśniłam, że wolę chodzić sama i poprosiłam, żeby wyjaśnił mi drogę. Kazał iść za skrzyżowanie, złapać taksówkę do wioski, dalej będą cztery mosty, plantacja trzciny cukrowej. Dalej "nice house" - trzeba minąć go z lewej strony, iść w górę i kierować się dźwiękiem wody.
Oczywiście nie mogłam znaleźć żadnej ścieżki. Pytałam lokalsów na migi. "Tak, jest coś takiego, ale nie możesz tam iść, bo jest bardzo dużo lwów" - przekazywali mi. Po sześciu godzinach krążenia miałam już się poddać, ale skręciłam w ścieżkę na samym początku szlaku. Był tam mężczyzna, który rozpalał ogień przy chatce. Kiedy spytałam go o Chizua, od razu wiedział, o co mi chodzi. Mówił tylko w języku swojego plemienia, ale pokazał, że mnie poprowadzi. Jego córka z noworodkiem na ręku zaprowadziła mnie do rzeki i kazała poczekać. Mężczyzna wrócił, miał dwie maczety. Pokazał, że będzie teraz przecinać drogę w gigantycznej trawie. Co chwilę odwracał się i pytał na migi, czy chcę iść dalej. Chciałam! W końcu doszliśmy do wodospadu i okazał się najpiękniejszym, jaki widziałam w życiu.
Jakby spojrzeć na to z boku – obcy facet bierze maczety, mówi, że pokaże mi jakiś wodospad i prowadzi mnie przez gęstwinę... Ale ja ufam tym ludziom. Nie warto myśleć stereotypowo i zakładać, że każdy chce nam zrobić krzywdę.
Ty myślałaś stereotypami?
Tak. Zaskoczyła mnie zwłaszcza Syberia. Byłam tam z siedem lat temu z koleżanką, pojechałyśmy autostopem nad Bajkał. Nasłuchałyśmy się wcześniej, że to głupota - że Rosjanie nienawidzą Polaków, porwą nas, zjedzą nas niedźwiedzie. Nigdy nie słyszałam tylu złych rzeczy o innym państwie, co o Rosji. Tymczasem sytuacja polityczna to jedno, a ludzie to drugie, często zupełnie odmienne. Za Uralem każdy chciał nas nakarmić i napoić, wyprać nam rzeczy. Pracownicy stacji wykosili nam kawałek trawnika, żebyśmy mogły rozłożyć namiot. Ludzie nie mieli dużo, ale pomagali ze wszystkim i byli otwarci na znajomość. To był wielki kontrast wobec tego, na co się nastawiłam. Oczywiście nie ma szans, żeby teraz tam wrócić, ale kiedyś bardzo bym chciała.
Podobnie było też z innymi miejscami. Marokańczycy mówili, że w Mauretanii jest strasznie, że mafia, miny na ulicy – a było zupełnie inaczej. O Hondurasie wiedziałam, że niebezpieczeństwo czyha ze strony gangów. Na wyspach słyszałam, że nie mogę jechać na stały ląd, że tam jest kilkanaście morderstw dziennie i od razu dostanę kulkę w łeb. Tymczasem wystarczyło nie zapuszczać się w trzy miasta - San Pedro Sula, Tegucigalpa i La Ceiba, i nie robiłam tego. Ale jeździłam stopem, poznałam wielu mieszkańców. Doświadczyłam tam ogromnej uprzejmości, to był mój faworyt w Ameryce Centralnej.
To wymaga odwagi i otwartości.
Ludzie mają wiele obaw, do których wystarczy podejść racjonalnie, żeby je rozbroić. Na przykład lęk wywołuje często jazda stopem ciężarówką. A ona zawsze należy do jakiejś firmy, lokalizację ma szef, w środku jest tachograf. Czemu nikt nie spytał mnie o osobówki? To o wiele bardziej ryzykowne!
Nie trzeba jechać na drugi koniec świata, żeby spotkało nas coś złego. Powrót z imprezy w Polsce też może się źle skończyć.
Rozmawiała Dominika Frydrych, dziennikarka Wirtualnej Polski