Pokazał zdjęcia polskich matek. Z każdym wiąże się wstrząsająca historia
Z wielkoformatowych portretów spoglądają młode, uśmiechnięte dziewczyny. Patrząc na nie, nie sposób się domyślić, że życie, każdej z tych przepełnionych radością kobiet, zostało naznaczone wojennymi traumami. Często tak przerażającymi, że niewyobrażalnymi. Kobiety ze zdjęć to polnische mame - bohaterki serii fotografii "Moc i Piękno" autorstwa Pawła Kowalewskiego.
Sara Przepióra, Wirtualna Polska: Kim są polnische mame?
Paweł Kowalewski: Polskimi matkami żydowskiego pochodzenia. Do bólu nadopiekuńczymi, zakochanymi w swoich synach. Wbrew pozorom relacje matka-syn nie są w ich przypadku toksyczne. Młodość tych kobiet przypadła na czas II wojny światowej, czyli rozkwitu dwóch największych ustrojów totalitarnych. Miały więc pełne prawo przekazać swoim dzieciom nienawiść do ludzi, którzy zafundowali im piekło na ziemi. Ale tego nie zrobiły.
Wychowywały synów tak, aby wpoić im miłość do otaczającego ich świata. Jedną z polnische mame była moja matka, Zosia. Nawet w ostatnich chwilach życia obdarowywała każdego czułym uśmiechem. Mimo że cudem przeżyła Powstanie Warszawskie i na skutek odniesionych ran nigdy nie odzyskała pełnej sprawności, nie straciła pogody ducha.
Żydówka walczyła w powstaniu?
Jej matka, czyli moja babcia, pochodziła z domu przechrzczonych węgierskich Żydów. Mama uważała się w pierwszej kolejności za Polkę. W przeciwieństwie do swoich sióstr o kruczoczarnych włosach była blondynką z zielonymi oczami. Nie wyglądała jak Żydówka. Nie zderzała się też z tymi samymi problemami, co jej rodzeństwo. Ciotki były wielokrotnie zatrzymywane przez policję. Potem wszędzie nosiły ze sobą akty chrztu, żeby poświadczać, że nie są Żydówkami.
Mogę sobie tylko wyobrażać, jakież było zdziwienie mojej babci, gdy jej 21-letnia blondwłosa córka oświadczyła, że pierwszego sierpnia dołącza jako sanitariuszka do Powstania Warszawskiego. Zamiast zdystansować się od problemów, wpadła w sam ich środek. Miesiąc później, na początku września, żołnierze Wermachtu znaleźli ją na ulicy Chełmskiej. Była ciężko ranna, wokół pełno było ciał poległych.
Co zrobili żołnierze?
Stali praktycznie nad trupem – w jej ciało trafiło 26 odłamków pocisku. Dyskutowali jedynie o tym, czy polać rozsiane po ulicy ciała benzyną i podpalić, czy rozerwać je granatem. Wtedy, nie wiadomo skąd, na miejscu pojawił się kapelan pułku "Baszta", ksiądz Jan Zieja, który świetnie mówił po niemiecku. Podszedł do jednego z żołnierzy i zaczął przekonywać go, aby pozwolił mu zabrać Zosię.
I ten się zgodził?
Owszem, bo ksiądz uderzył w czuły punkt. "Ty jesteś z Bawarii" - powiedział Niemcowi. Żołnierz ze zdziwieniem zapytał, skąd o tym wie. "Masz bawarski akcent i nosisz krzyżyk na szyi" – odpowiada mu Zieja. Na krótką chwilę stali się nie tylko wrogami. Znaleźli nić porozumienia w rozszyfrowanych kodach kulturowych. W ten sposób moja matka trafia do szpitala. Lekarze nie mieli jednak dobrych wiadomości. Stwierdzili, że muszą amputować rękę.
Matka modliła się całą noc do obrazka Serca Jezusa, który dostała od księdza Ziei. Rano okazało się, że ręka jest do uratowania. Zalęgły się w niej larwy muchy końskiej i wyjadły psujące się mięso. Wspominałem o cudzie, bo ona traktowała to w kategoriach cudu, chociaż dziś wiemy przecież, że to jedna z biologicznych metod na leczenie trudno gojących się ran. Mimo że udało się uniknąć amputacji, kości w stawie łokciowym były zmiażdżone i matka nigdy nie odzyskała władzy w ręce. Ale to na niej wychowała mnie i moją siostrę.
Nigdy nie miała w sobie gniewu za to, czego doświadczyła podczas wojny?
Gdy byłem chłopcem, przychodziłem do niej, przytulałem się do jej zmasakrowanej ręki i mówiłem, że zabiłbym Niemców, którzy jej to zrobili. Ona ze spokojem w głosie odpowiadała: "Synku, to była wojna. Ludzie robili wszystko, co mogli, żeby przetrwać". I później, podczas wojny nie doświadczyła zbyt wielu ludzkich gestów. Wspominała między innymi, że podczas przejazdu z warszawskiego szpitala do Milanówka, została okradziona ze wszystkiego, co miała przy sobie - koca i poduszki. Jak na ironię, jedyny bezinteresowny odruch ze strony obcej osoby, spotkał ją wówczas ze strony żołnierza Wehrmachtu. Podarował jej jabłko – a raczej położył obok głowy, bo była nieprzytomna.
Jak w takim razie doszedł pan do tego, że ma żydowskie korzenie?
Zacząłem badać temat tożsamości wraz z siostrą jeszcze przed śmiercią matki. Wystarczyło połączyć kilka faktów z rodzinnych opowieści, które potwierdziliśmy potem testami DNA. Matka z pewnością wiedziała o naszym pochodzeniu, ale nigdy o nim nie mówiła.
Mogę tylko podejrzewać, że nie chciała zaprzepaścić trudów przodków w ukrywaniu naszych korzeni. W końcu byliśmy od lat porządnymi, polskimi katolikami o wdzięcznym węgierskim nazwisku Czerkosz i nie było sensu odgrzebywać tego, co już raz zostało zagrzebane. Ja jednak chciałem się przekonać, czy wszystkie te przesłanki są prawdziwe.
Co dała panu konfrontacja z tożsamością?
Z jednej strony wiedzę, skąd naprawdę pochodzę. Z drugiej świadomość, że już nie ucieknę od żydowskiego pochodzenia, zaszufladkowania, pozornie niewinnych żartów czy wytykania palcami przez ludzi, którym nie spodoba się to, kim jestem. Antysemityzm jest wszechobecny i głęboko zakorzeniony w świadomość Europejczyków. Więcej - wydaje się nasilać, moim zdaniem również dlatego, że pamięć o pokoleniu, które przeżyło II wojnę światową, Holokaust oraz totalitaryzm, przepada, często bezpowrotnie.
Zupełnie jak zdjęcia bohaterek projektu "Moc i piękno", które blakną pod wpływem działania promieni UV.
Dzięki specjalnej technice drukarskiej portrety kobiet z czasem stają się ledwo widoczne – jak stare zdjęcia, ale znacznie szybciej. Gdy umarła moja matka, uświadomiłem sobie, że osoby, które przetrwały wojnę, znikają. Ich świadectwa żyją tylko w naszej pamięci i z czasem także blakną. Tak samo jak znikają portrety polnische mame, z naszej pamięci zbiorowej znika wielka historia, ale co ważniejsze: jej znaczenie. Tymczasem bez pamięci o traumie, jaką niesie za sobą wojna, prędzej czy później na świecie znów zapanuje chaos. I bardzo chciałbym, żeby to przekonanie wynikało wyłącznie z mojej kasandrycznej natury.
Jak trafił pan na historie tych kobiet tyle lat po wojnie i długo po ich śmierci?
Najpierw chciałem przekazać za pomocą zdjęć wyłącznie historię mojej matki. Opowiedziałem o moim pomyśle Danowi Reisingerowi, uznanemu izraelskiemu twórcy. To on podpowiedział mi, żebym przedstawił perspektywę całego pokolenia kobiet żydowskiego pochodzenia, które przeżyły wojnę i założyły rodziny. Pojechałem więc do Izraela, gdzie rozmawiałem z wieloma mężczyznami, których matki były polnische mame.
W każdym z tych wspomnień krył się element niezwykłej kobiecej siły, młodzieńczej bezczelności, odwagi i piękna. Większość z nich przeszła przez piekło, ale potrafiły przechytrzyć system stworzony przez oprawców. Przeżyły wojnę, zostały żonami, matkami, kochankami i - przede wszystkim - zachowały wewnętrzne piękno.
Która z historii jest dla pana szczególnie wstrząsająca?
Feli - kobiety pochodzącej z bardzo bogatej żydowskiej rodziny z Lublina. Po wybuchu wojny trafiła z bratem i rodzicami do lubelskiego getta. Mame Feli zajmowała się domem, a reszta rodziny znalazła w getcie pracę. Glejt potwierdzający "przydatność" potrafił uratować wówczas życie, a w getcie nie było zajęcia dla wszystkich. Do tego tylko pracujący dostawali kartki na żywność. Któregoś dnia Fela i jej brat nie zastali w domu niepracującej mamy. Zabrali ją niemieccy żołnierze – właśnie rozpoczynały funkcjonowanie obozy koncentracyjne i pierwsze wywózki.
Ojciec Feli wiedział już, że nie mogą zostać w getcie. Miał pieniądze, więc bez problemu załatwił rodzinie aryjskie papiery. Uciekli z getta i wyjechali do Warszawy. Zasymilowali się, nikt nie podejrzewał ich o bycie Żydami.
Co dzieje się z Felą w Warszawie?
Weszła w struktury Armii Krajowej. Brała nawet udział w słynnej Akcji N, czyli swoistej wojnie psychologicznej. W jej ramach szereg tłumaczy i redaktorów opracowywał fałszywe ulotki, ale i tytuły prasowe wydawane rzekomo przez niemiecki ruch oporu. Miały zasiać w okupantach przekonanie, że przeciwników Trzeciej Rzeszy nie brakuje i wśród samych Niemców, w tym nawet niemieckich żołnierzy, a także że nazistowskiej armii nie idzie wcale tak dobrze, jak wynika z oficjalnych przekazów.
Wracając jednak do Feli - pewnego dnia, podczas kolportażu druków w tramwaju, w okolicach zamieszkałych wówczas przez Niemców, natrafiła na żołnierza, który pamiętał ją z getta w Lublinie. "Jesteś Żydówką" - powiedział do niej. "Sam jesteś Żydem" - odpowiedziała mu pewnym tonem Fela, rozśmieszając innych pasażerów. Fela wyskoczyła z tramwaju i skontaktowała się ze swoim przełożonym w AK, żeby opowiedzieć o incydencie. Dostała zalecenie nieopuszczania mieszkania przez kolejne dwa tygodnie, aż sprawa ucichnie.
Któregoś wieczora usłyszała pukanie do drzwi. Gdy je otworzyła, ujrzała dwóch policjantów. Dziewczyna wiedziała, po co przyszli. Wiedziała też, że są przekupni i jest na tę okazję przygotowana. Wyciągnęła z bieliźniarki pieniądze i wręczyła im łapówkę. Ojciec Feli był w tym czasie w kuchni i słyszał, że Fela rozmawia z funkcjonariuszami. Po stracie żony obiecał sobie, że nie da się wziąć Niemcom żywcem. Dlatego zawsze miał przy sobie cyjanek.
Gdy Fela odprawiła policjantów, jej ojciec zażył truciznę. Dziewczyna znalazła go martwego. Nie mogła wezwać pomocy ani pozwolić, żeby ktoś znalazł ciało w mieszkaniu. Ojciec był w końcu obrzezany. Usiłując załatwić pochówek, naraziłaby siebie i brata na niebezpieczeństwo, jeśli nie na śmierć. 21-latka o łagodnym spojrzeniu była w patowej sytuacji i podjęła makabryczną decyzję. Pokroiła zwłoki ojca na kawałki, a potem systematycznie wynosiła z mieszkania w teczce i wyrzucała do Wisły.
Fela została w Warszawie do końca wojny?
Nie, zgłosiła się z bratem na roboty w Niemczech. Trafił im się całkiem przyzwoity bauer. Dobrze ich karmił i traktował nie najgorzej. Niestety, inni pracownicy rozpoznali pod prysznicem, że brat Feli jest Żydem. System się uruchomił. Oboje oszukali Rzeszę, dlatego trafili do Auschwitz jako kryminaliści, co de facto uratowało im życie. Musieli odpokutować swoje winy ciężką pracą.
Był jednak rok 1945, wojna dobiegła końca i rozpoczynają się tzw. marsze śmierci. Fela z kilkoma koleżankami wykorzystały okazję i uciekły. Niemcy nie podjęli pościgu za więźniarkami, morale były wśród nich niskie. Dziewczyny znalazły schronienie w stodole. Wyszły z niej, gdy usłyszały jadące w ich stronę czołgi. Zobaczyły żołnierzy sowieckich i zaczęły machać im radośnie na powitanie. W końcu walczyli ze "złymi Niemcami" o wolność. Fela i wszystkie jej towarzyszki zostały wielokrotnie zgwałcone.
Fela mogłaby znienawidzić mężczyzn, zgorzknieć, zamknąć się w sobie. Miała w sobie jednak niebywałą siłę. Nauczyła syna, że wybaczyć można wszystko.
Co stało się z nią po wojnie?
Wyemigrowała do Paryża, gdzie szaleńczo się zakochała i wyszła za mąż. Z czasem wyjechała z rodziną do Izraela. Ta historia nie ma klasycznego happy endu, jako że Fela zmarła na nowotwór jako czterdziestokilkuletnia kobieta. Wzrusza mnie jednak wspomnienie, które zachował o niej jej syn.
Gdy był dzieckiem, w Izraelu było bardzo biednie i jedzenie wydawano na kartki. Wspominał, że już jako pełnoletni chłopak wpadł do rodziców i przestraszył się, widząc, że Fela je jajecznice. Całe życie był przekonany, że jego matka nienawidzi jajek. A ona po prostu oddawała mu cały swój przydział. Oto jajko, symbolizujące wszak życie, zamienia się w symbol matczynej miłości.
Prace z cyklu "Moc i Piękno" można zobaczyć na wystawie "Materializacja. Sztuka współczesna i zagłada w Polsce" w NS-Dokumentationszentrum w Monachium – byłej siedzibie NSDAP. Ekspozycja przedstawia temat Holokaustu widziany oczami współczesnych polskich artystów i to, w jaki sposób eksplorują materialne ślady po Zagładzie oraz pustkę, która po niej została. W wydarzeniu oprócz prac Pawła Kowalewskiego można zobaczyć również prace Zuzanny Hertzberg, Elżbiety Janickiej, Wojciecha Wilczyka, Agnieszki Mastalerz, Natalii Romik, Wilhelma Sasnala, Zofii Waślickiej i Artura Żmijewskiego. Wystawa w monachijskim muzeum otworzyła się pod koniec października i potrwa do 25 lutego 2024. Kuratorami wystawy są Piotr Rypson, Anna Straetmans i Mirjam Zadoff.
Dla Wirtualnej Polski Sara Przepióra