Polka pomaga rodzinom, którym urzędnicy odbierają dzieci. Za nic
Czasem dla polskich rodzin za granicą niebo zmienia się w piekło. Wyobraź sobie taką sytuację: wyjmujesz pewnego dnia ze skrzynki list. Urzędnicy informują, że dostali anonimowy donos. Zaczyna się dochodzenie – czy aby na pewno jesteś dobrym rodzicem? Kilka tygodni, może miesięcy później musisz pakować rzeczy swojego dziecka. Trafia do innej rodziny. Ty jesteś potworem. Historia jak z filmu? Dorota zna takie sytuacje doskonale i to nie z filmu, a własnego doświadczenia.
19.07.2017 | aktual.: 19.07.2017 15:08
Dorota Korzeniecka pomaga polskim rodzinom w Norwegii. To rodziny, którym urzędnicy postanowili odebrać dzieci. Powody są różne, a przypadków mnóstwo.
W Polsce panuje przekonanie, że dziecka od rodziny nie można rozdzielać. Przecież powinno być z rodzicami za wszelką cenę. Nawet, gdy w domu nie dzieje się dobrze. Tatuś bije, mama pije – zawsze można pomóc zasiłkiem. W Norwegii liczy się dobro dziecka, nie rodziny. I gdy dzieje się coś niepokojącego, wkracza Barnevernet. A potem Dorota.
*Magda Drozdek, Wirtualna Polska: Narosło mnóstwo mitów o tym, jak norwescy urzędnicy bez serca odbierają dzieci. Z drugiej – takich historii naprawdę jest wiele. Wystarczy wpisać odpowiednie hasło w wyszukiwarkę. *
*Dorota Korzeniecka: *Barnevernet [Urząd Ochrony Praw Dzieci – przyp. red.] został założony kilka dobrych lat temu. Była potrzeba, by chronić dzieci. Kiedyś było biednie w kraju. W wioskach trudno było kontrolować rodziny i sprawdzać, czy za czyimiś drzwiami faktycznie nie dzieje się tragedia. Barnevernet miał chronić dzieci przed molestowaniem, przemocą fizyczną i tak dalej. Ale z moich doświadczeń wynika, że po latach dochodzi do absurdalnych sytuacji. Urzędnicy szukają argumentów na siłę, by odebrać rodzicom dzieci. Doszukują się przeróżnych sytuacji.
*Przeglądam fora i znajduję cały czas to samo pytanie: "Czy to prawda, że w Norwegii można odebrać dziecko bez powodu?". *
Powód musi się znaleźć. Miałam jedną taką historię – do rodziny przyjechała z Polski babcia. Leków miała ze sobą trochę, bo wiadomo – starsi potrzebują ich cały czas. Wnuczka powiedziała w szkole, że babcia przywiozła ze sobą narkotyki. Słowa pomyliła jak to dziecko. Zaczęła się przygoda z urzędnikami. Razem ze współpracownikami stwierdziliśmy, żeby ta rodzina opuściła Norwegię dla swojego bezpieczeństwa.
Tak z dnia na dzień?
Trochę to wszystko trwało. Jedna z koleżanek chodziła z tą rodziną na spotkania do opieki społecznej. Byli uparci i bardzo baliśmy się, że mogą im naprawdę odebrać córkę. To byli dobrzy rodzice. Zawsze robię wcześniej taki mały wywiad środowiskowy. Łatwo nakłamać, że jest się szczęśliwą rodziną. Czasem, jeśli coś mi nie pasuje, to podpytuję znajomych danej rodziny, co tam się u nich dzieje. Ale to są wyjątkowe sytuacje.
Z jakich powodów najczęściej interweniuje Barnevernet?
Najczęściej jest tak, że rodzice nie stosują się do poleceń pracowników szkoły dziecka. I w ten sposób sami sprowadzają na siebie problemy. Nie respektują zasad, które panują w Norwegii. Inna sytuacja? Poobijane dziecko przychodzi do szkoły. To już poważna sprawa. Urzędnicy mogą przyjechać do szkoły i zabrać malucha bez zwracania się o wyjaśnienie do rodziców. Ci przyjeżdżają do przedszkola i okazuje się, że dziecka nie ma. W tym momencie nauczyciele najczęściej nabierają wody w usta. Nagle nic nie wiedzą, nic nie mogą powiedzieć. Rodzice wpadają w panikę. Dzwoniła do mnie kiedyś kobieta, której odebrano tak syna. Jej mąż pojechał po niego do szkoły i długo nie wracał. Pojechała i ona za nimi. Samochód męża stał pod szkołą, ale jego nie było. Nie było też dziecka. Potem okazało się, że mały powiedział w szkole, że tata go bije.
A jak to wygląda z potwierdzaniem takich spraw? Rzeczywiście jest tak, że tym rodzicom słusznie odebrano dziecko?
Barnevernet nigdy nie przyznaje się do błędu. Nie zawsze rodzice zostali słusznie oskarżeni. Wtedy dziecko wraca do domu i o całej sprawie wszyscy starają się zapomnieć. A urzędnicy? Zasłaniają się klauzulą poufności. Nie muszą się przed nikim tłumaczyć. Czasem mi się wydaje, że to są roboty. Zdają się nie przejmować emocjami. To wszystko brzmi jak paranoja. Mam znajomą, która powiedziała mi kiedyś, że jak odwozi dziecko do szkoły, to się pilnuje, żeby nie strzelić jakiegoś błędu.
To rzeczywiście brzmi paranoicznie. Nikt nie jest idealny. Nie ma w tym wszystkim przesady też ze strony rodziców?
Gdy przyjechałam do Norwegii w 2008 roku, myślałam podobnie. Byłam rasową Polką – ekspresyjną. Na początku trudno mi było przyzwyczaić się do powściągliwości Norwegów. Po jakimś czasie człowiek wpada w ich rytm. Syn ucieka ci w centrum handlowym, a ty nie możesz krzyknąć na niego. Dzieci mają tam bardzo wygodnie. Ale nie tylko Polakom odbiera się przecież dzieci w tym kraju. Pisał ze mną jeden mężczyzna. Norweg. Jego rodzina walczyła o spadek po zmarłych krewnych. Chcieli, żeby on zajął się walką o swoje dzieci, nie spadkiem. Donieśli na niego do urzędników, że zaniedbuje dzieci. Teraz pomagam Norweżce, która ukrywa się w Polsce. Uciekła z kraju z dzieckiem. Skoro nawet Norwedzy mają problem z Barnevernetem to znaczy, że coś jest nie tak z tą organizacją.
A jaka jest twoja historia?
W 2007 roku mąż wyjechał pracować w Norwegii. Zostałam w Polsce sama z dwójką dzieci. Córka miała wtedy 10 lat, synek miał 4. Dzieci bardzo odczuły tę rozłąkę. Nasza rodzina zawsze trzyma się razem. Śmiejemy się, że jesteśmy jak cztery koraliki w różańcu – nierozerwalni. I zabrakło tego jednego koralika pewnego dnia. W listopadzie 2007 roku pojechałam na rekonesans. Chciałam zobaczyć, jak tam jest. W grudniu wróciłam jeszcze do męża na święta. W marcu 2008 roku podjęliśmy decyzję, że wszyscy sprowadzamy się do Norwegii.
Kawał czasu...
Zdecydowanie. W styczniu ubiegłego roku wróciłam z synem do Polski.
Dlaczego?
Miał problemy w szkole. Był tam jedynym obcokrajowcem. Nauczyciele nie przykładali do niego uwagi. W końcu zaczęły się prawdziwe problemy. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie asystentka ze szkoły Adriana. Syn pokłócił się z kolegami, za co został ukarany. Wykluczyli go na cały dzień z zajęć. Nie miał prawa wejść do klasy, a ta asystentka była z nim cały dzień na podwórku. Później zabronili synowi uczestniczyć w szkolnej wycieczce. Powiedzieli mu, że po niego to przyjedzie zaraz mama. Siedział na korytarzu, gdy zobaczyła go wicedyrektorka szkoły. Ana miała na imię. Syn jej odpyskował, a ona chwyciła go za twarz i szarpnęła. Przyjechaliśmy, dowiedzieliśmy się o wszystkim i zabraliśmy syna do domu. Nie chcieliśmy się awanturować. Emocje to zły doradca.
Wróciliście następnego dnia?
Tak. Mąż zapytał podczas spotkania, dlaczego wicedyrektorka chwyciła syna za twarz. Powiedziała mu tylko: "ale przecież nie mocno". Sami później zgłosiliśmy się do Barnevernetu. Szukaliśmy miejsca, gdzie możemy zgłosić to, że ktoś narusza nietykalność cielesną naszego dziecka. Umówiliśmy się na spotkanie po świętach Wielkanocnych. Tyle że szkoła zdążyła do tego czasu wysłać do urzędu list, w którym broniła się przed naszymi oskarżeniami. Donieśli, że syn jest źle wychowywany. Cała sytuacja trwała jeszcze długo. Wynajęliśmy adwokata i od razu zaczęto z nami inaczej rozmawiać. Ostatecznie powtarzaliśmy, że przecież mieszkamy w Norwegii od niedawna i możemy wielu rzeczy nie rozumieć. W końcu cała sytuacja skończyła się tak, że nie musieliśmy syna nawet przenosić do innej szkoły, a współpraca z urzędnikami była już tylko dobra.
Wspomniałaś: "Byliśmy Polakami, więc mogliśmy wielu rzeczy nie rozumieć". To inna kultura, inny sposób wychowywania dzieci. Ciężko jest się dostosować?
Gdy Polak przyjeżdża do Norwegii, to nie widzi tych różnic. Widzi tylko to, że jest mu dobrze. Ma pracę, pieniądze, wolne chwile i nie musi martwić się, tak jak w Polsce, że nie da rady przeżyć do kolejnej wypłaty. Dopiero po kilku latach ta euforia mija. Różowe okulary z oczu spadają.
*Po doświadczeniach z Barnevernetem zaczęłaś doradzać innym rodzicom. *
Pisałam do gazety, która dziś już niestety nie istnieje. Miałam tam rubrykę "Bliżej ludzi". Opisywałam różne społeczne historie. Ludzie zaczęli coraz częściej pisać do mnie prywatne wiadomości, ja zaczęłam coraz bardziej interesować się sprawami rodzinnymi.
Załóżmy, że dzieje się tak: rodzice wyciągają ze skrzynki list. Barnevernet zaprasza na spotkanie X lipca, o X godzinie. Piszą, że otrzymali donos. Wypisane jakieś paragrafy. Co dalej?
W tym momencie rodzic dzwoni do mnie przerażony i pyta, czy już się pakować. Niektórzy od razu kupują bilety na samolot. Ja zawsze uspokajam. Jeśli urzędnicy mieliby odebrać dzieci, nie wysyłaliby listów. To po pierwsze. Po drugie – warto zastanowić się, skąd mogło wziąć się zainteresowanie urzędników. Może są jakieś problemy z sąsiadami, w szkole, może ktoś inny mógł złożyć donos? Ważne jest dobrze przygotować się do spotkania. Ale nie warto od razu wynajmować adwokata, bo dla urzędników to znak, że chcesz się przed czymś bronić i masz ku temu powody. Trzeba powiedzieć rodzicom, jakie mają prawa. Barnevernet pyta, czy rodzice zgadzają się na przeprowadzenie wywiadu środowiskowego. Zagranie psychologiczne, bo oni ten wywiad i tak zrobią i nie muszą pytać nikogo o zgodę. Chcą tylko sprawdzić, jak dana rodzina zareaguje.
Łatwo spanikować.
O, tak. Jedna mama, która się ze mną skontaktowała już w Polsce, mówiła, że od razu po otrzymaniu listu kupiła bilety. Miała kilka dni do spotkania z urzędnikami, ale uciekła. Te sprawy bardzo często brzmią paranoicznie. Ta kobieta wróciła do Norwegii. I nic się nie stało. Wiele jest takich przypadków. Mówię wtedy rodzicom, by wytłumaczyli się tym, że zwyczajnie się wystraszyli, ale nie mają nic do ukrycia, więc na spokojnie teraz mogą rozmawiać z urzędnikami. Rodzice rzadko kiedy wierzą w siebie. Chcą tłumaczyć się z każdego gorszego dnia.
Co dzieje się z odebranymi dziećmi?
Są ośrodki prewencyjne. Tu przywozi się dzieci, gdy urzędnicy jeszcze badają daną sprawę. Jeśli postępowanie toczy się dłużej – przygotowywana jest rodzina zastępcza. I taka matka odbiera telefon i słyszy, że ma wybrać rzeczy dziecka i spakować je do torby. To jest okrutne. Żadna kobieta nie chciałaby przez coś takiego przechodzić. Nieraz rozmawiałam z takimi kobietami, które pakowały swoje dzieci do innego domu, innej rodziny. Na początku biologiczni rodzice mogą spotykać się ze swoim dzieckiem raz, dwa razy w tygodniu. Z czasem tych spotkań jest coraz mniej. Znam mamę, której odebrano dziecko już dwa lata temu. Widziała je 8 razy w roku. Teraz widzi je tylko 4 razy. Wydaje się, że Barnevernet robi to specjalnie. Ograniczają kontakty dziecka z biologicznymi rodzicami do absolutnego minimum, bo tak łatwiej ustawić dziecko psychicznie, że jego życie na zawsze się zmieni.
Teraz mieszkasz już w Polsce. Będziesz dalej pomagać?
Mąż i córka zostali w Norwegii. Ja wiążę swoją przyszłość z Polską. Chcę, żeby syn tutaj skończył szkołę. Córka z chłopakiem bardzo tęsknią za Polską, więc za kilka lat pewnie też wrócą. Chciałabym, żeby wszystkie te nasze koraliki były znowu razem.
Ludzie cały czas piszą, dzwonią. Nie chcę tego zostawiać. Jeżeli ktoś ma w Norwegii problem z Barnevernetem i opisze to na którejś z facebookowych grup dla Polaków w Norwegii, to prędzej czy później trafi na mnie. Mój numer krąży wśród użytkowników tych grup i już przestaję się dziwić, gdy dzwoni ktoś nieznajomy.
Ile razy usłyszałaś, że jesteś szalona, bo robisz to wszystko za darmo?
Oh, nie raz! Jestem też mediatorem sądowym. Mam na szczęście kochanego męża, który pozwala mi się angażować w takim stopniu. Wiesz, że Maciej Czarnecki w "Dzieciach Norwegii" napisał rozdział poświęcony mojej pracy? "Biuro porad" jest o mnie. Można tam więcej poczytać o tym, jak pomagam.
Chciałabym niedługo otworzyć stowarzyszenie w Polsce. Mam już przygotowane papiery. Trzeba pokazać naszym politykom, jak wielki jest to problem. Otworzono granice, zaczęły się wyjazdy, ale nikt nie zauważył, że nie uregulowano spraw związanych z pomaganiem polskim rodzinom w Norwegii. Działają konsulowie, ale oni nie mogą za wiele. Mam nadzieję, że coś się zmieni. Może takich dramatów już nie będzie.