Polka wyszła za Kabowerdeńczyka. "Jest specyficzny"
Aleksandra Dias Dos Santos zawsze widziała siebie w roli osoby, która niesie pomoc innym. Kiedy znalazła się na Wyspach Zielonego Przylądka, wiedziała, że zostanie tam na dłużej. Egzotyczne miejsce dziś jest jej drugim domem. Jak przyjęli ją Kabowerdeńczycy?
26.09.2024 | aktual.: 26.09.2024 13:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Aleksandra Dias Dos Santos w rozmowie z Onet Podróże przyznała, że już w liceum angażowała się w działania charytatywne - należała do akademickiego koła misjologicznego. Uczestniczyła też w spotkaniach z salezjanami i przygotowywała się do misji. Co roku grupa wolontariuszy była wysyłana właśnie na Wyspy Zielonego Przylądka. Aleksandra nie mogła jednak wyjechać, gdyż nie była jeszcze pełnoletnia. Los jednak zadecydował, że znalazła się na Wyspach prywatnie, podczas wakacji.
- Od początku miałam założenie, że chcę zobaczyć najbiedniejszą dzielnicę, żeby przekonać się, jak to wygląda w rzeczywistości. Bardzo uderzył mnie ten widok. (...) Po prostu uświadomiłam sobie, że to jest miejsce, w którym chcę być, że to jest miejsce, do którego się przygotowywałam. I niecały miesiąc później przyjechałam na indywidualną misję - tłumaczyła Polka.
Aleksandra została na wyspach, gdzie znalazła męża, przyjaciół, drugi dom.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Małe dzieci mnie broniły!"
Aleksandra Dias Dos Santos podkreśliła, że na początku znajdowała się w najniższej grupie społecznej mieszkańców. Kiedy jednak tubylcy ją zaakceptowali, poczuła się członkiem ich rodziny.
- Teraz mnie chronią, dosłownie mnie chronią. Kiedyś mężczyzna zaatakował mnie nożem, a dzieci stanęły przede mną i powiedziały, że jestem ich ciocią. Małe dzieci mnie broniły! Ktoś myślał po prostu, że jestem turystką, która chodzi sobie po slumsach i może miał nadzieję, że mnie postraszy, a ja oddam mu telefon czy pieniądze. Dzieci stanęły w mojej obronie. Także przyjęła mnie najliczniejsza i najbiedniejsza grupa, więc miałam łatwiej - wspomina w rozmowie z Onet Podróże.
Polka podkreśliła, że nigdy nie czuła się gorzej traktowana ze względu na to, że przyleciała na Wyspy z odległej Europy. Obecnie jej mężem jest rodowity Kabowerdeńczyk.
"Mam momenty załamania. A on nie ma ich nigdy"
Aleksandra podkreśla, że jej mąż jest osobą "o bardzo przejrzystym, czystym umyśle". Mężczyzna posiada swoje cele i skrupulatnie dąży do ich realizacji.
- Mój mąż jest specyficzny (...). Niczym się nie przejmuje. Ja, mimo tego, że wiem, co robię i w jakim celu, wsłuchuję się czasem w ten "hałas", który pojawia się gdzieś koło mnie i mam momenty załamania. A on nie ma ich nigdy. Jest moją skałą - wyznała Polka.
Jak dodaje, kiedy mąż wraz z nią odwiedził Polskę, trudno było mu się przyzwyczaić do pogody i... do ludzi.
- Uważał, że jesteśmy trudni w kontakcie, że ciężko do nas dotrzeć, przebić się przez tę zewnętrzną skorupę. Na Wyspach wszyscy się witają, zagajają do siebie nawet, jak się nie znają. U nas czegoś takiego nie ma, więc on uważał, że jesteśmy wręcz naburmuszeni. Natomiast kiedy poznał Polaków bliżej i z niektórymi się wręcz zaprzyjaźnił, zaczął sobie ich bardzo cenić - wspomniała Onetowi Podróże Aleksandra.
Zapraszamy na grupę na Facebooku - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl