#polkanazakręcie: Oszukać przeznaczenie
Moniki przyszłość została zapisana we wczesnym dzieciństwie. Nie tyle słowami, co liczbami, konkretnie procentami: 5 jak piwo, 12 jak tanie wino, 40 (albo więcej, jeśli z "mety") jak wódka. Tylko cudem przeznaczenie udało się oszukać.
30.10.2016 | aktual.: 12.06.2018 14:31
Do urodzonej prawie 40 lat temu w Częstochowie Moniki łaty wyciągane z worka "patologii" przyklejały się niemal z każdej strony. Ojciec do 11. roku jej życia figurował de facto jako NN, po pierwszym zapoznaniu jego status wyklarował się na: alkoholik i recydywista. Jego matkę, a własną babkę, Monika znała pobieżnie, niechętnie zaglądała do jej mieszkania, w którym ta pędziła bimber - na handel, a także własny użytek.
Monikę wychowywała więc samotnie matka, która zapisała się w jej pamięci z dzieciństwa jako "nadużywająca alkoholu, przemocy i sprowadzająca różnych panów". Pod jednym dachem zamieszkiwał również z nimi, oprócz babci, brat matki, uzależniony od alkoholu i leków. Do czasu, gdy zapił się na śmierć. Parę lat później jego miejsce w małym mieszkanku zajął ojczym. Przez trzy lata, zanim nie zginął śmiercią tragiczną, dał się poznać jako za kołnierz nie wylewający i od przemocy nie stroniący.
Z takim rodzinnym curriculum vitae Monika, jak sama zauważa, przyszłości nie mogła mieć praktycznie żadnej.
Szansa
- W domu nie miałam żadnego poczucia bezpieczeństwa ani stabilizacji - mówi Monika.
Urodziła się i dorastała w domu przy ulicy Krakowskiej, już wtedy owianej złą sławą wylęgarni wszelakiej patologii, zapomnianego przez Boga i komunistycznych włodarzy miejskiego slumsu w peerelowskim wydaniu. Na pejzaż lokalny składały się obskurne kamienice, a w nich niezliczone mety (według miejskiego słownika slangu i mowy potocznej "miejsca, gdzie prowadzona jest nielegalna sprzedaż papierosów, narkotyków lub wódki"), niekończące libacje i/lub bynajmniej nie pozostające w czterech ścianach problemy rodzinne urastające do rangi karczemnych awantur, jak również wałęsające się tu i ówdzie watahy nastolatków odurzonych klejem.
W jednym z takich budynków mały pokój z aneksem kuchennym i łazienką Monika współdzieliła z matką i matką matki, czyli babcią, między którymi również dochodziło do kłótni (a w jednym zapamiętanym przez Monikę przypadku i bójki), ich przedmiotem była zaś sama Monika. - Te dwie kobiety rywalizowały o mnie. Mamy często nie było, babcia na nią czekała, wyzywała, że prowadza się z facetami, wypita, a mną nie zajmuje. Matka z kolei miała do babci pretensje, że przejęła rolę rodzicielską nade mną, a ona sobie tego nie życzyła - wspomina Monika. Sama też się z matką nieraz spierała - o alkohol i kolejno przewijających się przez tę ich klitkę panów. - Mama uważała, że jestem dla niej przykra, że jak będę miała swoje lata, to ją zrozumiem.
Zgodnie z obowiązującą rejonizacją w wieku sześciu lat rozpoczęła edukację w pobliskiej zerówce, tam też skończyła pierwszą klasę. Tak się wtedy akurat złożyło, że babcia dostała pracę w innej dzielnicy, tuż obok zakładu znajdowała się podstawówka, do której przepisała wnuczkę. - Nie chciałam chodzić do tej szkoły pod domem, pragnęłam się wyrwać z tego środowiska. Tam się zupełnie inaczej czułam - opowiada Monika.
Trzy miesiące później, po jej niespodziewanej śmierci, zapadła decyzja: do końca roku szkolnego 9-letnia Monika będzie dojeżdżać te kilka kilometrów autobusem, sama, później wróci do najbliższej szkoły, żeby "się nie szwendała". Już wtedy wiedziała, że nie wróci do "szóstki". - Przylgnęłam do tamtych koleżanek i kolegów, szkoła była dużo fajniejsza, poziom dużo wyższy. Ta szkoła była dla mnie jakąś odskocznią od tego świata, w którym żyłam. Trzymałam się z rówieśnikami, którzy się dobrze uczyli, mieli poukładane w głowie, na czymś im w życiu zależało. Ja sama uczyłam się rewelacyjnie, miałam umysł ścisły, byłam na dwóch olimpiadach, z chemii i matematyki. Tam byłam doceniana. A w domu matka, jak wypiła, to potrafiła mnie zbić za to, że jestem nieukiem.
Kamuflaż
Po śmierci babci matka Monika się rozpiła jeszcze bardziej, choć nie na całego, to nastąpiło po zamążpójściu za W., z którym już "razem pili i razem się tłukli". W międzyczasie, w wieku 11 lat, poznała też w końcu swojego ojca (z którym matka rozwiodła się, gdy Monika miała niespełna rok). - Kontakt, który z nim nawiązałam między jedną odsiadką a drugą, nie spełniał moich oczekiwań. Wręcz przeciwnie, katastrofalny był w skutkach, i dla mnie, i dla ojca, bo zupełnie się ze sobą nie umieliśmy dogadać. Po kilku dniach uciekłam, nie chciałam mieć z nim więcej do czynienia - wspomina.
O MOPS-ach, ośrodkach interwencji kryzysowej, kuratorach czy Niebieskich Kartach nawet nie było co marzyć, bo nikt o takich cudach-wiankach przecież za komuny nie słyszał. Jedyne, na co wpadła Monika, by zapewnić sobie choć minimalne poczucie bezpieczeństwa, to kurs samoobrony, na który się sama zapisała. W szkole o jej sytuacji domowej nikt nie wiedział. Przede wszystkim dlatego, że Monika przybrała taktykę kamuflażu. - Nikomu nic nie mówiłam, nikt mnie w domu nie odwiedzał. Ja bym się ze wstydu spaliła, zapadła pod ziemię, gdyby ktoś to odkrył - wyjaśnia.
A i jej matka, choćby na najtęższym rauszu, konsekwentnie wcielała w rodzinne życie filozofię prania brudów w czterech ścianach. Monika: - Zawsze byłam czysta, schludnie ubrana, matka o to dbała, nie wypuściłaby mnie z domu bez przyszytego guzika. Mogła być narąbana, ale w domu było wyprane, posprzątane, zazwyczaj ugotowany obiad. Robiła to wszystko, żeby się jej nie czepiać. Nie przelewało się, i owszem, ale głodować nie głodowałam. Na zewnątrz wszystko musiało być piękne. Jak szła na wywiadówkę, to mogła pożyczyć ubrania od koleżanek, ale wyglądała rewelacyjnie. A mnie to było na rękę, bo nikt się niczego nie domyślał.
Monika z ręką na sercu zapewnia, że nie ma do matki pretensji ani o ciuchy z odzysku, donoszone po innych, ani o skromne wyżywienie (czasami w domu nie było nic poza masłem i dżemem - ale przynajmniej było), nawet na ten schowany za wagą kuchenną słoiczek z alkoholem, w ciągu dnia systematycznie przez matkę opróżniany machnęłaby ręką. - Nie narzekam na niedostatek, proszę mi wierzyć. Nie mam urazu, że mogłam kiedyś nie dojeść czy czegoś nie mieć, naprawdę. Co mnie bolało i boli mnie nadal, co zaważyło na moim życiu, to awantury. Czepianie się, wyzywanie, bicie - mówi Monika.
Względny spokój miała właściwie tylko wtedy, gdy w tej ich klitce zbierała się ekipa na popijawę. Względny, bo od czytania książek matka ją nieraz wtedy odrywała, żeby stanęła pośrodku pokoju i na przykład coś zaśpiewała, zabłysnęła w towarzystwie.
Dziewczyna z Krakowskiej
Wydawało się, że mimo wszystko Monice uda się oszukać przeznaczenie - dostała się do najlepszego w Częstochowie liceum, planowała pójść na studia matematyczne na politechnice. Tylko że w szkole średniej już się zakamuflować rzeczywistości nie dało. Raz, że od razu przylgnęła do niej łatka "dziewczyny z Krakowskiej" - w domyśle: patologii. Dwa, że jej matka trafiła do więzienia. Nad Moniką zawisło widmo "bidula". - Jak matkę zamknęli, znalazły się dwie ciotki stryjeczne, które pomogły mi załatwić rentę po ojczymie, wychowawczyni i pedagog szkolna załatwiły mi obiady w "gastronomiku", z ojcem odnowiłam kontakt tylko po to, żeby podpisał jakieś papiery, żeby mnie nie zabrali do domu dziecka. Ale nie uniosłam tego wszystkiego - wspomina Monika.
Zaczęły się imprezy i bliższe znajomości z towarzystwem z dzielnicy. Stygmat "dziewczyny z Krakowskiej" tak mocno wrastał w skórę, że Monika przestała nawet silić się na jego zdrapywanie. - Kiedyś się bardzo dobrze uczyłam, chciałam inaczej żyć, nienawidziłam tego, co widziałam wokół, miałam aspiracje. Póki byłam małą dziewczynką wydawało mi się, że wcale nie muszę być skazana na takie życie. Ale kiedy zabrali matkę (do więzienia), nie udźwignęłam tego ciężaru. Odpuściłam sobie, uwierzyłam w to, że jestem przegrana na starcie. Przyzwyczaiłam się do tego, że jestem "dziewczyną z Krakowskiej".
Nie tak dawne marzenia o lepszym życiu, studiach i poukładanej rodzinie rozbiły się o kant rzeczywistości - do matury Monika przystąpiła w ciąży, ojcem był chłopak z sąsiedztwa. - To nie była wielka miłość, nie mieliśmy zamiaru się pobierać, ale w końcu to zrobiliśmy, żeby ludzie nie gadali, żeby dziecku nie było nieprzyjemnie, że nie ma rodziny. "Ano dobra, wyjdzie co wyjdzie", tak myśleliśmy - wspomina Monika.
Wyszło źle, choć jej mąż w okolicy uchodził za całkiem niezłą partię - co prawda nie stronił od alkoholu, ale pracę miał stałą i nigdy nie szedł do niej pod wpływem, ponadto ręki na nią czy na dzieci (bo za dwa lata pojawiło się i drugie) nie podniósł. A to już, biorąc pod uwagę "specyfikę środowiska" było coś. - Kogo ja innego mogłam sobie znaleźć? W liceum miałam fajnych chłopców w klasie, ale tak sobie myślałam: "Boże, jak ja z którymś pójdę do domu, coś mnie zapytają, o moją rodzinę, to się zapadnę pod ziemię!". A przez męża nie byłam bita, co miałam narzekać?
A jednak 22-letnia wtedy Monika postanowiła od męża odejść. Za sprawą ojca, z którym w międzyczasie odnowiła relacje, trafiła do chrześcijańskiej fundacji Adullam.
Przebudzenie
- Tata był po ostatniej odsiadce w swoim życiu. Zmienił się. Do fundacji przychodził na obiady. Zaczął mi wtedy opowiadać o Bogu. Ja go nie chciałam słuchać, co on mi za farmazony plecie? Nie dość, że alkoholik i recydywista, jeszcze parę innych łatek bym mu przypięła, to teraz, na stare lata, przychodzi mi o Bogu opowiadać? To było nie do zniesienia dla mnie - wspomina Monika.
Dla świętego spokoju (nie tyle swojego, co dzieci) dała się jednak przekonać. - Przyszłam pierwszy raz, przyszłam drugi… I okazało się, że znalazłam swoje miejsce na Ziemi. Ci ludzie mówili mi o Bogu i ja im uwierzyłam - mówi Monika.
Przez kolejne miesiące fundacja de facto utrzymywała ją i dzieci, nie licząc wsparcia z MOPS-u i paczek z PCK. Bo mąż, o którego jednak postanowiła zawalczyć, po opłaceniu rachunków, pieniądze na ogólnie pojęte życie dawał tyle o ile, na liście priorytetów ponad Moniką i dziećmi figurował samochód. - To była jego pierwsza miłość. Stary rupieć, ale z nowymi blachami, super głośnikami, najlepszym wyposażeniem. A mieszkaliśmy w jednym pomieszczeniu, cztery osoby, w tym dwójka małych dzieci, na 16 metrach kwadratowych. Do pracy pójść nie mogłam, bo dzieci wiecznie chorowały, przez grzyba na ścianach, przez wilgoć - wspomina Monika.
Pracę dostała równo 10 lat temu, w fundacji znalazła zatrudnienie jako pomoc kuchenna, niedługo później w końcu rozwiodła się z mężem (wcześniej zacisnęła jednak zęby, dla dobra dzieci). - Wtedy obudziły się we mnie uśpione przez tyle lat ambicje. Bo pierwszy raz od szkoły podstawowej miałam wokół siebie osoby, które we mnie uwierzyły. A ja do 30. roku życia byłam dziewczyną, którą każdy mógł kopnąć, potraktować jak śmiecia, powiedzieć, że nic sobą nie reprezentuję. I ja w to wierzyłam.
Monika z kuchni przeszła w fundacji do biura, wszystkiego uczyła się od podstaw. Tam poznała mężczyznę - też po przejściach, po rozwodzie trafił do hotelu dla bezdomnych, również miał w swojej przeszłości alkohol. - Czy się bałam, że znów alkoholik? Oczywiście, alkoholików miałam po dziurki w nosie - przyznaje Monika. Ale zaraz dodaje, że "tu wykraczamy poza granice naukowe".
- Widziałam go codziennie, widziałam, jakim jest człowiekiem. Razem pracowaliśmy, bo w fundacji jest tak, że mężczyźni tu mieszkający muszą pracować, nie mogą być próżniakamii. I ja wiem, dlaczego mówi się, że nawet niepijący zawsze już będzie alkoholikiem - tu chodzi o zespół zachowań, który mimo niepicia zostaje: manipulowanie, kontrolowanie, zastraszanie, specyficzny styl życia. Ale w Biblii jest napisane, że Jezus uwalnia. I ja wierzę, ja wiem, że mój mąż został uwolniony z alkoholizmu. Dlatego nie bałam się wyjść za niego za mąż.
Odbicie
Monika jest na urlopie wychowawczym, niecałe dwa lata temu urodziła syna. Ale do fundacji i tak wciąż przychodzi, jako wolontariuszka do świetlicy, w każdej wolnej chwili (jednocześnie uczy się w studium na opiekunkę środowiskową).
- W wielu dzieciakach, które tutaj przychodzą, widzę siebie z czasów dzieciństwa. To jest ta sama dzielnica, to samo środowisko. Czy coś się zmieniło? Owszem. Skala problemów urosła. Za moich czasów nie było dopalaczy, nie było ślepotki - to jest taki wynalazek, zlewka różnych środków chemicznych, która zżera człowieka od środka, poraża nerwy nóg i oczu. Wiele przychodzi do nas, do fundacji osób, które są w takim już stadium uzależnienia, że kupują to po złotówce i piją.
Co się zaś tyczy życia rodzinnego, Monika wyjaśnia: - Nie przelewa nam się, ale nie brakuje mi niczego. Mam przyjaciół, rodzinę, piękne mieszkanie, wszyscy jesteśmy zdrowi, sprawni. Wiem, że udało mi się oszukać przeznaczenie. Nie miałam nic i nie mogłam nic. Ale Bóg mnie wyrwał z bagna. Teraz jestem kobietą szczęśliwą. Z przeszłością, ale przede wszystkim z przyszłością.