Polki, które nie obchodzą Świąt Bożego Narodzenia
Polacy spędzają Święta Bożego Narodzenia tradycyjnie. Jak podaje CBOS, 72 procent spędza ten czas w rodzinnym domu. Zaledwie jeden procent społeczeństwa nie obchodzi Wigilii. Wśród nich są: Kamila, Ania, Beata i Paweł. Każde z nich ma swoje powody, dla których nie obchodzi świąt i alternatywne sposoby na celebrowanie tego czasu.
23.12.2016 | aktual.: 23.12.2016 10:51
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kamila, 28 lat
- To będą moje trzecie święta w Warszawie. Ja, telewizor, wino i wyciszony telefon - opowiada Kamila, singielka, która Wigilię spędza samotnie. - Żadna siła nie zmusi mnie do wyjścia z domu tego dnia. Rodzicom mówię, że mam dyżur. Jako ratownik medyczny mogę podać taki powód bez dodatkowych tłumaczeń. Żeby ich uspokoić, mówię, że pierwszego dnia świąt pójdę na obiad do przyjaciół, że nie będę sama. Przyjaciołom mówię, że jadę do rodziców - przyznaje.
Kamila kiedyś nie miała odwagi odmówić rodzinie. - Czułam się w obowiązku, nie chciałam ich rozczarować. Było nas mało, rodzice, ja i moje dwie siostry. Teraz siostry mają dzieci i mężów, więc chyba nic się nie stanie, jak mnie nie będzie? - zastanawia się.
Kamila nigdy nie była w stałym związku, nie szuka partnera. Siostry, mimo że młodsze od niej, założyły rodziny. - Nikt nie wywiera na mnie presji, ale nie mamy o czym rozmawiać. Oni mówią o dzieciach, o życiu rodzinnym, dziewczyny śmieją się z mężów, mężowie śmieją się z żon, w centrum zainteresowania są dzieci. Wszyscy są do siebie trochę podobni. A ja? O czym mam mówić? - pyta retorycznie.
W Wigilię Kamila zazwyczaj upija się przed telewizorem. Wcześniej zamawia sushi, kupuje zapas wina. Odkłada pieniądze, żeby móc sobie pozwolić na dobre jedzenie i dobry alkohol. Czasem myśli o tym, co dzieje się w domu, co teraz robi jej rodzina, czy już są po kolacji, czy dzieci otwierają prezenty. Ale stara się odganiać te myśli. - Czuję się inna, dziadkowie pytają mnie przy każdej okazji, kiedy przywiozę męża. Przykro mi wtedy, nic nie mówię, bo przecież to nic wielkiego. Nie będę staruszkom zwracać uwagi, że to nie na miejscu, pytają przecież z dobrej woli. Ale sama chciałabym wiedzieć, czy kiedykolwiek z kimś będę. Nie chodzę do przyjaciół, bo wiem, że w każdym domu w Polsce jest dokładnie tak samo. Mąż, żona i dzieci, kopiuj-wklej w każdym mieszkaniu. Nie po to nie jeżdżę do domu, żeby doświadczać tego u obcych - przyznaje.
Kamila nie ukrywa, że to dla niej przykre. - Może ze mną jest coś nie tak. Może jestem przewrażliwiona. Jako dziecko uwielbiałam święta. Kiedy jest się małym, to wszystko ma sens. Kiedy jest się dorosłym, widać głównie przemijanie, upływ czasu, starzenie się rodziców. Kiedy patrzę na nich takich poszarzałych, chce mi się płakać. Może po to są te dzieci, wnuki i prawnuki, bo odwracają uwagę - mówi.
Wigilia jest dla niej najtrudniejsza. Pierwszego i drugiego dnia świąt miasto przestaje być takie wyludnione. Odwiedza znajomych z pogotowia. Przestaje czuć się samotna.
- Jak się przełknie ten jeden wieczór, to jest z górki. Potem na szczęście powoli znikają ozdoby świąteczne. Pytam na pogotowiu znajomych: jak było? A oni krzywią się i mówią: nawet nie pytaj, wszyscy się kłócili, pół jedzenia zostało, itp. Wtedy cieszę się, że ominęło mnie to rozczarowanie, że mogę pojechać na weekend do rodziców bez presji.
Ania, 30 lat
- Jest co najmniej kilka powodów, dla których nie jeżdżę do domu na święta, ale źródłem ich wszystkich jest jedna osoba - mój ojciec - mówi Ania, która pracuje w banku jako doradca klienta. Rzadko jeździ do domu. Unika świąt. Każda okazja, aby usiąść wspólnie do stołu, jest dla niej zagrożeniem. - Przez lata chorowałam na anoreksję , ale nikt tego w domu nie respektuje. Spędziłam na terapii pięć lat. Mama to rozumie, ale w tajemnicy przed ojcem, a ojciec uważa, że to fanaberia. Przy stole każe mi jeść, nieważne, czy miałam 5, czy mam 30 lat. Po terapii przestałam siadać z nim do stołu, co stało się równoznaczne ze spędzaniem świąt osobno - mówi.
Ania spędziła już dwa razy święta Bożego Narodzenia bez rodziny. Pierwszą Wigilię przepłakała. Miała poczucie winy, że zostawiła mamę samą z ojcem, który - kiedy tylko nadarzała się okazja - wyżywał się na żonie. - Musiałam się ratować. Wiedziałam, że mamy do tego nie zmuszę. Powiedziałam, żeby przyjechała do mnie i spędzimy święta razem. Szczerze mówiąc, marzyłam o tym, żebyśmy były razem. Zawsze w centrum zainteresowania był ojciec, który nami rządził. Nie przyjechała. Brałam leki na uspokojenie i popijałam alkoholem, spałam i płakałam, i tak w kółko - opowiada.
W domu Ani święta zawsze były stresujące. Jeśli przyjechała rodzina od strony mamy, ojciec upijał się i robił awantury, a rodzina wychodziła obrażona. Mama zamykała się w łazience i płakała. Rodzina od strony ojca nigdy nie przyjeżdżała. Ojciec wtedy pił ze złości i żalił, że nikogo nie obchodzi. Obwiniał za to swoją żonę, że to przez nią i przez jej głupotę nie chcą przyjechać. Albo dlatego, że jest złą gospodynią i nie potrafi gotować. Kazał wtedy jeść im to, co jest na stole. Kiedy Ania była mała, jadła w obronie mamy. Kiedy dorosła, przestała jeść, zaczęła się głodzić.
Od małego była buforem między rodzicami. Od zawsze chciała uratować mamę, nawet kosztem siebie samej. - Terapeutka pomogła mi pozbyć się poczucia winy wobec mamy. Pomogła mi myśleć o sobie. Kiedyś nie mogłabym zostawić mamy samej, umarłabym ze stresu, nie wiedząc, co się tam dzieje. Musiałam odpuścić, żeby uratować się z tego piekła. Nadal czasem czuję się winna. Już pod koniec listopada zaczynam czuć ciężar. Nie mogę przestać myśleć o tym, że może powinnam po prostu wziąć się w garść i pojechać. Ale kiedy myślę o tym, że na stole będzie jedzenie, którego nie lubię, które całe moje życie we mnie wmuszano, do tego będą krzyki i pretensje, to będę się czuła znowu jak mała bezradna dziewczyna, a mam przecież 30 lat - opowiada.
Beata i Paweł
- Oboje pochodzimy z katolickich domów, a my nawet ślubu nie mamy - mówi Beata, 32-letnia anglistka. - Ani moi, ani jej rodzice nie akceptują naszego sposobu na życie, więc po co się wzajemnie denerwować? - dodaje Paweł, 37-letni grafik komputerowy.
Są ze sobą od 5 lat, nie planują ślubu, nie chcą mieć dzieci. Są buddystami. Medytują, co dwa lata jeżdżą do klasztoru do Tajlandii, żeby się wyciszyć. Pochodzą z małych wsi, gdzie wychowano ich zgodnie z tradycją i religią katolicką. Dziś ich życie nie ma nic wspólnego z przeszłością. - To wspomnienia, no i kościół, kult Matki Boskiej. Cenię to, szanuję, to część mnie. Ale nie umiem tego traktować poważnie. Rodzice mnie nie akceptują, nie rozumieją. Mamy słaby kontakt. Rozczarowałam ich. Jestem jakimś dziwadłem. Moich trzech braci zostało na wsi, mają dzieci, żony, a ja jestem dla nich wariatką - mówi Beata.
- U mnie jest podobnie, może nie jestem aż tak oceniany, bo mój starszy brat przetarł szlaki, no i jestem facetem. Wiadomo, rodzice syna tak nie kontrolują, mniej wymagają. Na nas rodzice machnęli ręką. Są dumni, że jesteśmy w Warszawie i zarabiamy. Święta spędzają z całą rodziną, czyli z połową wsi. Chyba ani brata, ani mnie im tam nie brakuje. Nie czuję presji. Na święta byłem w domu ostatni raz jakieś 10 lat temu. Przeważnie wyjeżdżam gdzieś medytować - mówi Paweł.
W mieszkaniu Beaty i Pawła stoi choinka, tzn. duży kaktus owinięty kolorowymi lampkami. - Wiem, że to dziwne, ale to po prostu żart, pomost. Człowiek ma korzenie i one się w tych silnych tradycyjnych świętach domagają jakiegoś gestu. Nie wyobrażam sobie jechać na wigilię i mieścić się w formacie katolickich świąt. Duszę się w tym. Ale też czuję potrzebę upieczenia wegańskiego makowca albo przebrania kaktusa za choinkę. Taka jestem rozdarta - przyznaje. Rodzice Beaty są negatywnie nastawieni do jej związku z Pawłem. Są głęboko wierzący, nie chcą pogodzić się z tym, że Beata jest buddystką. - Moi rodzice słuchają katolickiego radia, głosują na partie prawicowe. To są starsi spracowani ludzie, całe życie spędzili na polu. Bardzo ich za to szanuję. Ale oni traktują mnie jak obłąkaną, nawet nie wiem, czy podzieliliby się ze mną opłatkiem - komentuje.