Polski Bangladesz
Jeszcze parę lat temu mówiło się, że branża odzieżowa w Polsce upadła i już się nie podniesie. Teraz pojawiają się głosy, że "odzieżówka" się odradza, w branży pracuje około 100 tysięcy osób, rocznie generują dochód rzędu 6,5 mld złotych. Gorzej z ich własnymi budżetami.
27.06.2016 | aktual.: 27.06.2016 11:07
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Przemysł odzieżowy w Polsce ma długą i bogatą tradycję. Kiedyś bycie szwaczką oznaczało dobry zarobek i poważanie. Obecnie polskie szwaczki czują się jak pracownice gorszej kategorii - naciskane, zastraszane i przede wszystkim bezsilne. Bezsilne wobec powszechnego nastawienia kierownictwa, aby pracować jeszcze ciężej, za jeszcze niższe stawki - mówi Maria Huma z Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie, koordynującej w Polsce kampanię Clean Clothes.
Za portalem factorybox.pl autorki raportu "Uszyte w Polsce" z 2015 roku wymieniają listę kilkunastu zagranicznych marek, które szyją w Polsce, m.in. Hugo Boss, Burberry, Puma, Lee Cooper, Mustang, Bon Prix, Simple. Polskie szwaczki cenią również rodzime marki: Vistula, Wólczanka, Reserved. Szyje się też odzież roboczą i korporacyjną, "często realizując zamówienia dla instytucji publicznych".
W skrócie: jeśli dla właściciela marki liczy się nie tylko niski koszt produkcji, ale i wysoka jakość, to polskie szwaczki powinny mu pasować idealnie. Do ideału nijak ma się jednak zakładowa rzeczywistość w wielu firmach. Choć "istnieją także zakłady, w których utrzymana jest względnie wysoka płaca i przyzwoite warunki", odzieżówkę w Polsce charakteryzują: silne rozdrobnienie, niskie wynagrodzenia, trudne warunki pracy, niestabilność zatrudnienia, wyjątkowo słabe uzwiązkowienie.
Maria Huma ostrzega: - Raczej nie uda się pani znaleźć osób, które pracują w branży i zgodzą się porozmawiać, choćby anonimowo. Strach jest za duży.
Mantra
Na rozmowę zgadzają się Ania, Ula i Brygida. Tylko dlatego, że niewolniczą pracę w odzieżówce mają już za sobą, odeszły pół roku temu, zakładają własną działalność gospodarczą albo udało im się dostać świadczenie przedemerytalne. A i tak strach pozostał. Dlatego proszą, by zmienić ich imiona.
Brygida ma najdłuższy staż, w zakładzie produkującym luksusową odzież przepracowała 36 lat, Ania - prawie 30, Ula, z racji studiów, najkrócej, 22 lata. Non stop w tej samej firmie, tylko odliczając kilka miesięcy urlopu macierzyńskiego na każde dziecko.
Wszystkie zgodnie przytakują: to była równia pochyła. Jeszcze za PRL-u żyło im się może nie na najwyższym poziomie, ale nieźle: dobra pensja, trzynastki, czternastki, dodatki za nocne zmiany, wysyłkę na eksport, nadwyżkę produkcyjną, nagrody jubileuszowe. - Ale potem odszedł dyrektor, nowa dyrektorka już coś zaczęła kombinować, zaczęło się coś psuć, zlikwidowano na przykład drugą zmianę, więc była redukcja etatów, zrobiła się zbieranina ludzi z różnych zmian, ale jeszcze było okej - wspomina Brygida.
Kryzys mógł, a właściwie powinien przyjść już wcześniej, po transformacji ustrojowej. Jak ocenia w raporcie z 2015 roku Clean Clothes, "od lat 90-tych wiele fabryk stało się nierentownymi, nie wytrzymując realiów wolnego rynku oraz konkurencji tańszych krajów produkcyjnych ". Nawet wykwalifikowana i względnie tania polska siła robocza musiała więc ugiąć się pod pręgierzem rentowności.
Gdy w połowie lat 90. nastała era prywatyzacji, grunt się wszystkim zaczął palić pod nogami: pracownikom szeregowym, brygadzistom, nawet członkom zarządów. Ula opowiada: - Przyjechali młodzi ludzie, nowobogaccy, chcieli przejąć firmę. A myśmy broniły naszego zarządu, starego układu, bo był w miarę bezpieczny i stabilny, nie wiedzieliśmy, co nowe przyniesie.
Wszystkie wspominają też mantrę, która całymi dniami, tygodniami, miesiącami krążyła po zakładzie: "i tak się cieszcie, że w ogóle macie pracę". - Jak dopominałyśmy się o podwyżki, to słyszałyśmy, że gdzie indziej zrobią to samo co my za połowę ceny - mówi na przykład Brygida. Gdzie indziej to znaczy za daleką granicą - w Chinach, Indiach, Bangladeszu, Turcji. Około roku 2000 branża odzieżowa już mocno kulała, niektóre firmy wręcz padały, później się nijak było z tego upadku podnieść. Ale ich zakład przetrwał. - Nas obroniła wysoka jakość. Nieraz trafiały do nas do poprawek partie i po tysiąc uszytych na Wschodzie garniturów, które nie odpowiadały europejskim standardom - mówi Ula.
W międzyczasie warunki pracy i płace też przestały przystawać do unijnych standardów - tylko w drugą stronę. - Rok 2000 to już była katastrofa, wszystkie pieniążki nam pozabierano, została tylko goła pensja, i to coraz mniejsza. Urlopy letnie też się skończyły, niby już rok wcześniej planowali, że będzie tydzień, dwa wolnego, a kończyło się na tym, że nie było w ogóle. Czasem komuś udało się wyżebrać, dosłownie, jeden czy dwa dni. Wymagania za to były że ho, ho - opowiada Brygida.
Ula, która przy maszynach nigdy nie pracowała, od razu trafiła na stanowisko nadzorcze, precyzuje: urlopy niby były, ale wiosną, na siłę wciskane w okolicy długiego weekendu majowego, lub jesienią, między Wszystkich Świętych a 11 listopada, wtedy cały zakład miał tak zwany przestój w produkcji. - Jak zaplanowali, że urlop będzie w listopadzie, to trzeba było pójść, nie było gadania, że nie chcę, że mi nie pasuje - dodaje Brygida.
Ania, która przerwę miała dłuższą, dyktowaną macierzyństwem, powrót do starej pracy, ale w nowych realiach (z nowym kierownictwem, na nowe stanowisko) wspomina tak: - Nie przywitali mnie fajnie, były krzyki, że robię za mało. Nikt mnie nie zapytał, czy umiem to uszyć, nikt nie pokazał mi, co mam robić. Tylko koleżanki mi pomogły. Potem się wprawiłam. Ale potem było już źle.
Coraz niżej
Najgorszy był ponoć rok 2003.
Niby zacisnąć pasa trzeba było tylko o jedno maleńkie oczko, z 11 groszy za tak zwaną normominutę na 10. Ale jak się te minuty zsumowały, miesięcznie w portfelu było średnio 200 złotych mniej.
Dopiero gdy w 2006 roku powstał w zakładzie związek zawodowy, po roku udało się wywalczyć podwyżkę do 12 groszy. Sukces? Co najwyżej połowiczny i na krótką metę. Bo w 2007 roku najniższa krajowa wynosiła 936 złotych brutto, w zakładzie Uli, Brygidy i Ani zarabiało się wtedy około 1100-1300 złotych. W 2015 roku, minimalne wynagrodzenie wynosiło już 1750 złotych. A szwaczki dalej zarabiały tyle, co osiem lat wcześniej. - Ja tylko obserwowałam, jak szwaczki coraz niżej spadają w rankingach płacowych, jak przeganiają je woźne, sprzątaczki, portierzy - opowiada Ula.
Plusem było za to niby to, że nadgodziny i pracę w sobotę firma zaczęła w końcu wynagradzać. Niby oznacza haczyk. A haczyk był taki, że pieniądze szły ze wspólnej puli, bo praca była na akord - tyle że zespołowy. Czyli żeby jednej szwaczce dać więcej, innym trzeba było zabrać. - Jak ktoś przepracował w miesiącu 160 godzin, a nie miał nadgodzin, to zarabiał mniej, bo kosztem jego pensji musiały być wynagrodzone osoby, które zostawały po godzinach - wyjaśnia Ula.
Ania wspomina: - Każdy element był liczony oddzielnie, wszycie kieszeni, przyszycie paska, połączenie nogawek i tak dalej. Nawet za zmianę nici było liczone. Tylko co z tego, że liczyły same maszyny, jak przy wypłacie udowadniali człowiekowi, że zrobił mniej.
Po drodze zmieniały się też modele, często na coraz bardziej wyszukane, a więc z korzyścią dla klienta i stratą dla szwaczki. Bo czy garnitur kosztował 500 złotych, czy 5000 złotych, stawka była taka sama. Brygida: - Pracownik się starał, ale z tego nie miał nic. Jedynie to, że niejednokrotnie ochrzanili na koniec.
Litania
Te niskie pensje od biedy jakoś by jeszcze Brygida, Ania i Ula przebolały. Przynajmniej były regularnie - i w ogóle były. - Znam przykłady firm odzieżowych, gdzie wypłaty były w ratach albo i wcale, a ludzie czekali - mówi Brygida.
Z czasem zaczęły więc walczyć, żeby się chociaż warunki poprawiły. - W zakładzie nie ma klimatyzacji, siedzi się całe osiem godzin, co z tego, że są prysznice, jak nie wolno się wyjść wykąpać. Bo jak wyjdziesz za pięć druga, to szefowa przyleci i jakby mogła, to by cię zabiła, że wyszłaś chwilę wcześniej, ile to można by zrobić przez te pięć minut! - ironizuje Brygida. Ania dodaje: - Czasem się tylko którejś udało na chwilę wyjść, ukradkiem.
Temperatury bowiem na hali, w zależności od stanowiska, dochodzą nawet do 50 stopni: grzeją silniki w ponad setce maszyn do szycia, grzeją żelazka i maszyny parowe, ukrop jest też przy stanowiskach klejenia. Ula opowiada: - Ja nieraz wychodziłam na halę, żeby szybko obejść stanowiska, zobaczyć, co się na produkcji dzieje, a jak szefowa nie widziała, to żeby zagadać do dziewczyn, jak się czują. One wszystkie siedziały aż purpurowe, bo po zakończeniu zmiany okna już były szczelnie zamykane, jak nazajutrz na 6 rano przychodziło się do pracy, to buchało gorącem jak w saunie. Po kwadransie marzyłam już, żeby stamtąd wyjść. A te kobiety siedziały tam po osiem godzin.
Litania żali jest dłuższa. - Ile razy dziewczyna chodziła do pracy z gorączką, z grypą, z tabletkami… - wspomina Brygida. - Jak już któraś poważniej zachorowała, to wtedy nagle dostawała urlop, żeby pochorowała kilka dni. Ale jak się chciało wziąć urlop, żeby odpocząć, to nie było mowy - dodaje.
Ula wyjaśnia: kadra nadzorcza, czyli majstrowe i jeszcze wyżej nad nimi postawione brygadzistki były tak jakby zawieszone w próżni. Bo z jednej strony ich pensje były dużo wyższe niż szwaczek przykutych do maszyn, żal byłoby taką fuchę stracić. Z drugiej - same miały nad sobą bat szefowej produkcji, która w słowach nie przebierała.
Wszystkie trzy przerzucają się cytatami z hali produkcyjnej:
"Aleś sobie wymyśliła! Zabieg! Chorowanie! A tu tyle pracy! Kto za ciebie będzie robił?!".
"Dziecko chore? A poprośże sąsiadkę, niech przy nim posiedzi!".
"Urlop na żądanie?! Nie ma mowy! Ja więcej takich telefonów odbierać nie będę!".
Nie daj Boże, żeby się któraś zbuntowała, upomniała o swoje, ba, nawet zapytała: a dlaczego to tak? - Niby byłyśmy z koleżanką na takim samym zaszeregowaniu, ale jak się zgadałyśmy, to się okazało, że ona miesiąc w miesiąc miała mniejszą pensję, jakieś 150 złotych. Tylko że jej szefowa nie lubiła, bo zawsze coś tam skomentowała - opowiada Ania. - Chcieli, żebyśmy się skłóciły. Ja miałam tak samo, robiłam równo z koleżanką, bo liczyłyśmy, a później nieraz pensję miałam mniejszą, jak się coś szefowej sprzeciwiłam albo poszłam do ubikacji dwa razy, a wolno było iść raz. A że koleżanka się nie odezwała, to zawsze miała pół stówki więcej - dodaje Brygida.
Ula jeszcze dorzuca: - Są przypadki bardzo złego traktowania kobiet, obrażania, wręcz poniżania, nie boję się tego powiedzieć. Nieraz przy maszynie nie wolno ani drgnąć, obrócić się, zamienić słowa z koleżanką.
Z deszczu pod rynnę
Brygida, Ania i Ula już nie pracują w zakładzie. Wcześniej myślały nieraz, żeby się przenieść gdzie indziej, ale koleżanki z hali, które tak zrobiły, odradzały. "Z deszczu pod rynnę wpadniecie", tak im mówiły. W końcu wszystkie trzy odeszły, gdy firma zakończyła działalność pół roku temu. Nawet wtedy nie obyło się bez przepychanek. - Zaproponowano nam, żebyśmy się same wszystkie zwolniły i podjęły pracę w nowej firmie. Ale warunek przejścia starej załogi był taki, że się trzeba było samemu zwolnić - opowiada Ania.
Dla "ułatwienia" decyzji na tablicy ogłoszeń wylądował wzór wypowiedzenia, a pracownice jedna po drugiej były wzywane na rozmowy z szefostwem. - Wołają mnie po 36 latach do góry, do kadr, żebym podpisała dokument, że się sama zwalniam i że będę miała za to pracę w nowym zakładzie. A ja chciałam iść na świadczenie przedemerytalne, bo mi się należało. Tylko to zakład musiałby mnie zwolnić - wspomina Brygida. - Obiecywano nie wiadomo co, lepsze warunki, wyższe pensje, o pół grosza podwyżka, teraz jest 12,5 grosza. Do końca nas terroryzowano, żebyśmy podpisały, pytali: "za co będziesz żyła?". Ale ja już nie chciałam pracować, miałam dość - dodaje Ania. - Dobrze, że się nam koszmar skończył - wzdycha Brygida.
Do dziś się procesują z byłym pracodawcą, łącznie jest ponad 20 spraw założonych, od łamania praw pracowniczych, przez nieprawidłowy tryb zwolnienia (powinno być grupowe), po niewypłacone odprawy i odszkodowania. Do listy zarzutów swoje dorzuciła Państwowa Inspekcja Pracy.
Ula wyjaśnia: - Były takie dziewczyny, które dzwoniły do mnie wielokrotnie, że nie chcą się zwalniać, nie chcą przechodzić do nowej firmy. Ale pod presją chwili w końcu podpisały dokumenty, zostały. I dziś żałują. Wiem od nich, że tę podwyżkę o pół grosza może z jeden miesiąc jak dotąd odczuły. Poza tym nic się nie zmieniło - mówi Ula.
Ania: - Nic się nie zmieniło, nic na plus. Powiedziały, żeśmy wygrały, że odeszłyśmy.
Brygida znów smutnieje: - Jest gorzej niż było, tak mówią. Biedne te koleżanki nasze.
Zobacz także: