Blisko ludziPorody jak z horrorów. Polki w końcu przestają milczeć i opowiadają o swoich dramatach

Porody jak z horrorów. Polki w końcu przestają milczeć i opowiadają o swoich dramatach

Porody jak z horrorów. Polki w końcu przestają milczeć i opowiadają o swoich dramatach
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com
19.11.2016 15:08, aktualizacja: 11.06.2018 15:09

"Nie róbmy ze szpitala w Starachowicach jedynego miejsca w Polsce, gdzie jest patologia" - mówią matki, których historie porodowe przypominają scenariusze dreszczowców. A eksperci dodają: Prawa rodzących są w naszym kraju łamane nagminnie.

Niedawno media obiegła informacja o szpitalu w Starachowicach, gdzie pozostawiona bez opieki kobieta rodziła na podłodze martwe dziecko. Rodzącą, mimo jej dramatu i cierpienia, nie zainteresowali się ani lekarze, ani dyżurujące położne. Kiedy wokół sprawy zrobił się szum, dyrektor szpitala zwolnił wszystkie pracujące tego dnia osoby. I sprawa została zamieciona. Okazuje się jednak, że nie był to incydentalny przypadek. Zaraz po tym zdarzeniu do jednej ze stacji telewizyjnych zgłosiła się kobieta twierdząc, że półtora roku temu w tym samym szpitalu na skutek zaniedbań ze strony personelu, jej dziecko urodziło się niedotlenione i dziś jest niepełnosprawne.

- Szlag mnie trafia, jak o tym słyszę. To skandal, że w Polsce, kraju w środku Europy, takie rzeczy wciąż się zdarzają. Wkurza mnie też, że ze szpitala w Starachowicach robi się jedyne miejsce w Polsce, gdzie jest taka patologia. A ja doskonale wiem, że takie rzeczy zdarzają się wszędzie – mówi Marta Kowalska, mama czteroletniego Jasia.

Ona sama rodziła dziecko w jednym z warszawskich, tzw. "dobrych szpitali ze świętą nazwą". - Wybrałam tę placówkę zachęcona krążącymi dobrymi opiniami. Miało być po ludzku, naturalnie i nowocześnie - opowiada kobieta. Jak było rzeczywiście?

- Trafiłam na patologię ciąży tydzień po terminie. Przez kolejny tydzień codziennie wywoływano poród. W końcu przebito mi pęcherz płodowy i podano oksytocynę. Bolało, bo nie miałam szans na znieczulenie. Anestezjolog był przy cesarskim cięciu u innej pacjentki. A potem u kolejnej - opowiada Marta. - Po 14 godzinach męczarni, zaczęły się bóle parte. Ale dziecko utknęło. Po kolejnych prawie trzech godzinach Jaśka wyciągnięto kleszczami. Nie płakał, był siny, dostał 6 punktów.

Na drugi dzień przewieziono go do Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie przez miesiąc dochodził do siebie. Przez kolejne dwa lata był pod opieką neurologa i rehabilitanta. Wyszedł z tego.

- Nasza lekarka powiedziała mi, że to cud. Oczywiście, że się cieszę, ale mam też ogromny żal. Nie poszłam do kowala ani do rzeźnika, tylko do szpitala. Byłam tam tak długo, a niemal nie straciłam dziecka – podsumowuje kobieta.

Niespełniane standarty

Takich przypadków jak Marty jest więcej. Najgłośniejsza z nich to sprawa narodzin córek sztangisty Bartłomieja Bonka. Jedna z bliźniaczek urodziła się w ciężkiej zamartwicy, bo matce nie zrobiono na czas cesarskiego cięcia. Niepełnosprawna dziewczynka zmarła po 15 miesiącach. Głośno było także o tragedii we Włocławku, gdzie zmarły bliźnięta z niemal donoszonej ciąży. Szpital zwlekał z wykonaniem cesarskiego cięcia, bo nie było komu zrobić usg. Zabieg odłożono na następny dzień, ale wtedy było już za późno. Z cesarskim cięciem zwlekano także w szpitalu we Wrocławiu. W rezultacie zmarło dwoje bliźniąt - jedno jeszcze przed urodzeniem, drugie niecałą godzinę po porodzie. Złą sławą cieszy się także porodówka w Zduńskiej Woli, gdzie doszło do śmierci m.in. Stasia Kunerta. Dziecko utknęło w kanale rodnym i udusiło się. Podobnych przypadków w ostatnich latach było tam 11. Sprawą zainteresowała się prokuratura.

- Porody czasami niespodziewanie się komplikują. Ale wielu sytuacji możnaby uniknąć, gdyby nie błędy lekarskie - mówi Anna, położna z Warszawy. Nazwiska nie chce ujawniać, bo gdy kiedyś udzieliła wywiadu, zagrożono jej, że za „plucie we własne gniazdo” straci pracę. - Słyszałam od koleżanki o sytuacji, że w ich szpitalu zmarło dziecko przed narodzeniem, bo mimo złego odczytu ktg w nocy, lekarz zdecydował, że usg zostanie zrobione dopiero rano. Nieraz zdarza się też, że położna walczy z lekarzem o interwencję, bo widzi, że poród się przedłuża albo przebiega nieprawidłowo, ale lekarz nie chce jej słuchać.

Skąd się bierze taka beztroska lekarzy?

- Z jednej strony to skutek rutyny. Lekarz, który od lat pracuje przy położnictwie wie, że najczęściej spadki tętna dziecka same się wyrównują i nic złego się nie dzieje. Ale nie zawsze tak jest. I jeśli lekarz to zignoruje, to wtedy może dojść do nieszczęścia – tłumaczy położna. - Drugi powód to zbyt małe doświadczenie lekarza. Coraz częściej poród prowadzą wyłącznie położne, a rola lekarza sprowadza się do tego, że podpisuje dokumenty, kiedy wszystko jest w porządku. Kiedy więc sprawy się komplikują, to nie wie, jak powinien zareagować.

- Prawa kobiety rodzącej, w tym te wynikające z Konstytucji RP i Karty Praw Człowieka są notorycznie naginane na polskich porodówkach – mówi Karolina Piotrowska, prezes Fundacji Lepszy Poród. – To paradoks, bo polskie prawo dotyczące opieki okołoporodowej jest jedną z lepszych regulacji na świecie. Jednak jest to prawo martwe. Potwierdza to tegoroczny raport NIK-u. Wynika z niego, że w żadnym ze skontrolowanych oddziałów nie były przestrzegane wszystkie prawa kobiety rodzącej.

Co to oznacza w praktyce? Standardy opieki okołoporodowej z 2012 r. zakładają ograniczeniu do niezbędnego minimum interwencji medycznych, czyli m.in. cięcia cesarskiego, przebicia pęcherza płodowego, podawania oksytocyny, nacięcia krocza, czy podawania noworodkowi mleka modyfikowanego. Tymczasem w kontrolowanych szpitalach skala tych interwencji medycznych była nawet wyższa niż przed wejściem w życie w 2012 r. standardów opieki okołoporodowej i często kilkakrotnie przewyższała średnią w innych rozwiniętych krajach.

- Wiele kobiet, jeszcze na etapie ciąży i przygotowania do porodu słyszy, że "to nie Warszawa, tutaj tak nie robimy" - czyli de facto informuje się je, że w danym ośrodku prawo nie jest w pełni respektowane – opowiada Piotrowska.

Z czego to wynika? Bardzo często z arytmetyki. Oddziały położnicze to część szpitala, czyli placówki działającej w formie nastawionej na zysk spółki. Za wykonane usługi płaci NFZ. To oznacza, że opiekę pacjentom świadczy się w taki sposób, by jak najwięcej zarobić. A przynajmniej za bardzo nie stracić. Dlatego też np. w wielu miejscach możliwie długo zwleka się z przeprowadzeniem cesarskiego cięcia, bo Fundusz za taki zabieg płaci tyle samo, co za poród naturalny, a cięcie jest kosztowniejsze. Jeśli uda się go uniknąć, szpital jest na plusie.

Kadry jak na lekarstwo
Troska o pieniądze to także ograniczenie do niezbędnego minimum personelu szpitalnego.

– W takim układzie najkorzystniejszą opcją, z punktu widzenia pieniędzy, jest tworzenie dużych oddziałów, które obsługują jednocześnie wiele pacjentek z zachowaną możliwie niską liczbą personelu. Przez to tracą kobiety, które nie mają możliwości rodzenia w komfortowych warunkach, ale rykoszetem trafia to również w personel medyczny, który jest niedofinansowany i okrojony do minimum i przeciążony pracą – twierdzi Karolina Piotrowska.

Braki kadrowe na porodówkach potwierdza także raport NIK. Według Izby w większości skontrolowanych placówek liczba personelu była niewystarczająca. Zazwyczaj w szpitalu był jeden anestezjolog i w dodatku pracował nie tylko na oddziale położniczym, ale także na intensywnej terapii. W rezultacie w 20 placówkach na 24 skontrolowane, nie znieczulano pacjentek przy porodzie naturalnym. Na dyżurach było też za mało lekarzy, a czasami nie mieli oni specjalizacji z ginekologii i położnictwa. W aż 17 na 24 skontrolowane szpitale zatrudnieni byli oni na podstawie umów cywilnoprawnych, a ich przeciętny tygodniowy czas pracy wahał się od 31.5 do...151 godzin.

Zwolnieni w Starachowicach pracownicy szpitala tłumaczą się, że nie było ich przy rodzącej martwe dziecko, bo na dyżurze pracowało za mało osób. Kontrole NFZ wykazały także ogromne niedobory kadrowe w szpitalu we Włocławku.

Buta i arogancja
Przeciążenie pracą to tylko jedna strona medalu. Prawdą jest też to, że wielu lekarzy i położnych traktuje kobiety źle.

– Podczas porodu lekarz powiedział mi, że gdybym nie jadła po trzy kotlety schabowe na obiad, to bym tak nie utyła i łatwiej bym urodziła. A położna dodała, że tak to jest, jak się kobieta na starość bierze za rodzenie dzieci – opowiada Marta Kowalska i dodaje, że w chwili porodu miała 33 lata i była wegetarianką. Do dziś nie zdecydowała się na drugie dziecko.

– Zastanawiam się, czy kiedykolwiek ktoś zadał sobie trud sprawdzenia, jak wiele kobiet rezygnuje z posiadania kolejnego dziecka ze względu na traumy w czasie porodu – pyta Karolina Piotrowska. Dodaje, że z uwagi na swoją pracę (jest psychologiem i seksuologiem)
spotkała już zbyt wiele kobiet z traumą poporodową. – Najtrudniej jest, gdy kobieta po jednym traumatycznym porodzie jest w kolejnej ciąży (nie zawsze planowanej) i ma świadomość tego, z czym musi się wkrótce zmierzyć. Ogrom pracy, jakiego wymaga pozbieranie takiej kobiety jest trudny do opisania.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (195)
Zobacz także