Przedszkole bez komputerów to dzisiaj luksus. Rodzice płacą za nie krocie
Magdalena za przedszkole dziecka płaci 3,5 tys. złotych miesięcznie. Jej córka uczy się francuskiego, zbiera patyki i tapla w błocie. W przedszkolu po "multimedialnej tablicy" i elektronicznych gadżetach nie ma śladu. Bo "nowoczesne przedszkole" pełne bajerów to nie sprawa dla bogaczy.
27.05.2019 | aktual.: 29.05.2019 21:48
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Gdy chodziłam do podstawówki, 20 lat temu, na palcach jednej ręki można było policzyć sale, w których był telewizor. I choć był, włączało się go rzadko. Czasem, gdy pani od geografii udało się nagrać dokument o pustyniach czy biegunach, puszczany w niedzielę w TVP, oglądaliśmy fragment podczas lekcji. Podstawą w procesie nauczania był kontakt z nauczycielem.
Takie placówki dzisiaj to luksus. Córka Magdaleny chodzi do prywatnego, leśnego przedszkola w Warszawie. Dzieciaki większość czasu spędzają na dworze. Każda zabawa, czy to taplanie w błocie, czy zbieranie patyków, ma walory edukacyjne. Błotne kąpiele to okazja, by wytłumaczyć dzieciakom, czym jest globalne ocieplenie, zbieranie patyków to lekcja recyklingu.
Część z nich odbywa się w języku francuskim, bo przedszkole jest dwujęzyczne. Ale zamiast multimedialnej tablicy, która głosem lektora odczytuje polecenia i prowadzi lekcje, jest żywy człowiek, z kwalifikacjami i doświadczeniem, którego pensja to tylko jedna ze składowych czesnego, jakie płaci Magdalena.
Patyki zamiast tabletu
Przedszkolna edukacja córki kosztuje ją ok. 3500 zł miesięcznie. – Ja wiem, to paranoja, że za zabawy i środowisko, które ja w dzieciństwie miałam "za darmo", trzeba dziś płacić średnią krajową – tłumaczy się matka dziewczynki. – Ale prawda jest taka, że w dzisiejszych czasach kontakt z drugim człowiekiem, indywidualna opieka nad dzieckiem i małe grupy to największy luksus – mówi. Właśnie dlatego Magdalena rozważa posłanie córki do montessoriańskiej podstawówki.
Pedagogika Marii Montessori, w telegraficznym skrócie, opiera się na prostym założeniu: "każde dziecko jest inne i każde rozwija się w swoim tempie, zatem nie da się przyspieszyć rozwoju dziecka i nie powinno się podporządkowywać go grupie". Zanim pojawią się okrzyki: "bezstresowe wychowanie produkuje życiowe niedojdy o roszczeniowej postawie", śpieszę wytłumaczyć, że Maria Montessori postulowała uczenie dzieci praktycznych umiejętności, pielęgnowanie ich niezależności.
Zamiast plastikowych zabawek wielkich koncernów, proponowała zabawę przedmiotami codziennego użytku. Dzieciaki wychowywane w duchu Montessori są bardzo "ogarnięte". Z reguły wcześnie i dobrze radzą sobie z ubieraniem się, samodzielnym jedzeniem, sprzątaniem. Pilnują porządku, szanują wybory innych, ale też wiedzą, jak zadbać o swoje potrzeby.
– Wiesz co mnie zachwyciło w tej metodzie? Ogromny nacisk na kontakt z drugim człowiekiem. Rodzic, nauczyciel jest przewodnikiem, który podąża za dzieckiem, zamiast je prowadzić. Czyli musi je obserwować, by wyłapać, co w danej chwili jest dla dziecka ważne. Taka uważność, jeśli nie płynie od rodzica, tylko od nauczyciela, kosztuje. Bo w placówkach montessoriańskich dzieci jest mniej. Raczej nie ma plastiku i zabawek z bohaterami z kreskówek. Jest rękodzieło, mnóstwo czasu dla dziecka, no i nie ma ekranów, które mogłyby zastąpić wykwalifikowaną kadrę – gdy Magdalena wypowiada ostatnie słowa, zaczynam się dziwić. Jak to, ekrany mają zastąpić nauczycieli przedszkolnych?
Tik-tok geniuszem nie uczyni
Okazuje się, że dziś ekrany znajdują się w każdej klasie, od podstawówki po liceum. Oprócz telewizorów, komputerów i rzutników są jeszcze tablice multimedialne, tablety rozłożone na ławkach, nie wspominając o elektronicznych dziennikach czy sprawdzianach robionych online. "Ach, jaki to postęp!", mogą się zachwycać dziadkowie dzisiejszych uczniów, którzy nadal pamiętają czasy jednego kanału telewizyjnego, nadającego przez kilka godzin dziennie. Gdy jednak zerkniemy do wyników badania EU Kids Online 2018, dowiemy się, że coraz więcej dzieci i nastolatków spędza czas wpatrzonych w ekran telefonu czy tabletu. I że tego czasu jest coraz więcej – połowa nastolatków w wieku 13-17 lat spędza w sieci dwie godziny dziennie w tygodniu i trzy godziny w weekendy. Ale są to badania deklaratywne, więc łatwo o niedoszacowanie.
"Żyjemy w cyfrowym świecie, dzieciaki zdobywają umiejętności, które będą potrzebne im w dorosłym życiu. Większość zawodów będzie oparta na nowych technologiach", mogą powiedzieć niektórzy rodzice. – Bzdura – odpowiada Magdalena, programistka pracująca dla jednego z technologicznych gigantów. – To, że dzieciak ma telefon i ogląda klipy na Tik-Toku, nie zrobi z niego specjalisty od sztucznej inteligencji, VR czy big daty, czyli rzeczy, które są przyszłością branży IT – kategorycznie podkreśla mama 6-letniej Olgi.
Które z rozwiniętych państw ma największy kłopot z opieką nad małymi dziećmi? Oczywiście USA. Czesne za żłobki i przedszkola potrafi przewyższać opłaty za studia. Państwowych placówek praktycznie brak, urlopów rodzicielskich również, a z dziećmi coś trzeba zrobić. W stanie Utah w 2018 roku uruchomiono pilotażowy program "wirtualnego przedszkola", który obejmuje 10 tys. dzieci. Kolejne stany: Dakota Północna, Dakota Południowa, Missisipi wprowadzają podobne rozwiązania od tego roku.
Zobacz także
Jak wygląda nauka w wirtualnym przedszkolu? Dziecko siedzi przed komputerem, a głos lektora prowadzi je przez multimedialny program nauczania. Potrzebny jest więc laptop, krzesło, biurko i internet. Nie trzeba mieć sali spełniającej wymogi bezpieczeństwa. Nie trzeba mieć kadry pedagogicznej po studiach i kursach. Nie trzeba martwić się wyżywieniem, zabawkami, miejscem do spania.
Jest tanio. Bardzo tanio, jeśli patrzeć krótkofalowo. Gdy jednak zastanowić się nad długofalowymi kosztami przesiadywania maluchów przed ekranem przez 2-3 godziny dziennie, robi się drożej. Bo pierwsze 5-7 lat życia dziecka to nauka przez ruch. Motoryka i rozwój intelektualny oraz emocjonalny są ze sobą połączone. Słowem, w ruchu dziecko rozwija się lepiej.
Czy dzieci milionerów z Doliny Krzemowej uczą się w ten sam sposób, co przedszkolaki z Utah? Absolutnie nie. Dziedzice fortun chodzą do montessoriańskich żłobków i waldrofskich szkół. Uczą się bez ekranów, za to z drewnianymi zabawkami, kredą i tablicą. Czyli tak, jak w części polskich placówek, ale bez przeładowanej podstawy programowej, nacisku na wyniki i robionej na wariackich papierach reformie edukacji.
Bez ekranu ani rusz
W Polsce do prywatnych placówek "bez ekranów" również, w przeważającej części, chodzą dzieci rodziców z klasy średniej i wyższej. Bo kogo stać na czesne równe, a nawet – przewyższające średnią płacę?
Rozmawiam z Asią, którą poznałam dzięki facebookowej grupie zrzeszającej fanów włoskiej pedagogiki, głównie matki małych dzieci. – Mam dwójkę dzieci. Kuba ma 10 lat, Klara – trzy. Gdy Kuba był mały, zachwycałam się, że jako roczniak wiedział, jak przełączać klipy na YouTubie. Klara jeszcze nigdy nie dostała telefonu do ręki, choć zdarza nam się oglądać razem bajki.
Asia tłumaczy się niemal przepraszająco. – Pracuję na pełen etat, mała chodzi do publicznego żłobka, bo na prywatny nas nie stać, a ponieważ mamy dwójkę dzieci, o miejsce w jednej ze stołecznych placówek było łatwiej. Od września pójdzie do przedszkola. Pewnie też publicznego, bo ze żłobkiem mamy dobre doświadczenia. Jasne, pań jest za mało, dzieci za dużo, sale są brzydkie, zabawki - takie sobie. Ale widzę, że nauczycielki bardzo się starają. Malują z dzieciakami, chodzą na spacery, tańczą - wylicza Asia.
- Popołudniami staram się poświęcać dzieciom dużo czasu, trochę "nadrobić" ewentualne straty. Wspólnie gotujemy, sprzątamy, robimy zakupy. Dla Klary to frajda. Kuba wolałby pograć w Minecrafta. Ma problemy z koncentracją, podejrzenie ADHD. Czy to wina telefonów i tabletów, z jakimi miał do czynienia od dziecka? Pojawiły się takie sugestie – przyznaje mama.
Przez moment rozważała z mężem pozbycie się z domu wszelkich urządzeń z dostępem do internetu. – Ale mój mąż czasami pracuje z domu, a ja prowadzę własną działalność. Nie możemy być zupełnie offline, choć to luksus, o jakim marzę – zdradza.
Luksus jest offilne'owy
No właśnie, luksus. W czasach gdy to ludzie gonią technologię, a nie na odwrót, odcięcie się od niej jest luksusem. Najbogatsi mogą sobie pozwolić na nieczytanie maili w weekend czy wakacje bez laptopa. Większość z nas łączy tak wiele ról, łapie tak wiele srok za ogon, że, siłą rzeczy, któreś tracą piórka. Najszybciej niestety rezygnujemy z ambicji rodzicielskich, choć WHO od lat bije na alarm, wydaje kolejne wytyczne, z których jasno wynika: żadnego kontaktu z ekranami do drugiego roku życia, a potem nie więcej niż godzina dziennie, ale im mniej, tym lepiej.
Która z mam, jeszcze w czasie ciąży, nie obiecywała sobie, że jej dziecko nie będzie miało w domu plastiku, nie pozna smaku burgera z Maka i nie będzie wiedziało, czym jest Psi Patrol? Rzeczywistość błyskawicznie weryfikuje te górnolotne plany. Gdy pojawiają się kolejne dzieci, kolejne zadania, a zasoby ludzkie nie rosną, z pomocą przychodzą urządzenia.
To telewizor "uziemia" dziecko, gdy rodzic musi siąść do komputera i popracować lub poświęcić czas młodszemu maluchowi. Tablet załatwia problem czekania w długiej kolejce do lekarza czy na poczcie. Bajeczki puszczane w samolocie pozwalają uniknąć nienawistnych spojrzeń współpasażerów w samolocie, gdy trzylatek ma czelność zachowywać się jak dziecko, czyli głośno wyrażać niezadowolenie z konieczności siedzenia w bezruchu przez kilka godzin.
Ten sam trzylatek za kilka lat będzie obiektem kpin dorosłych, gdy z nadwagą i ograniczonymi zdolnościami manualnymi nie będzie radził sobie z zawiązaniem sznurowadeł lub nie będzie wiedział, jak zrobić sobie jajecznicę. W wirtualnym świecie Simsów czy innych symulatorów prawdziwego życia robił ją nieraz. Ale w domu nikt nigdy nie miał czasu, żeby potrenować z nim rozbijanie jajek tak, żeby skorupka nie pękała na małe kawałki.
Mama, która o poranku miała na głowie cały dom, wolała posadzić malucha przed telewizorem, żeby samodzielnie, szybciej i sprawniej uporać się ze śniadaniem dla całej rodziny. Jak na ironię, to dzieci wychowane w domach pełnych służby będą lepiej radziły sobie z codziennymi zadaniami. Bo rodzice pracujący dla Microsoftu, Google czy Facebooka będą swoje pociechy trzymali z daleka od owoców własnej pracy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl