Blisko ludzi"Przepadłam przy skręcie cukierkowym". Anka o nietypowym zamiłowaniu do bibuły

"Przepadłam przy skręcie cukierkowym". Anka o nietypowym zamiłowaniu do bibuły

"Przepadłam przy skręcie cukierkowym". Anka o nietypowym zamiłowaniu do bibuły
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne

25.12.2018 17:28, aktual.: 25.12.2018 18:56

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Kiedy jeżdżę do bibułkarek, żeby poznać tradycję, to nie jestem do końca rozumiana. Bo chcę zaaranżować coś nowoczesnego, wykorzystując stare techniki. No i pokazuję bibułę w innym kontekście niż kultura ludowa.

Anka jedzie samochodem do teściów nad morze. Zatrzymuje się w okolicach Radomska przy bielonej kapliczce, w którą wtyka kwiatowe bukiety z krepiny. W samochodzie zawsze wozi ze sobą kilka takich. Nazywa to bibułkarską interwencją.

- Ale jak to jest, że Ty - niewierząca, zaczynasz dekorować opuszczone kapliczki? - pytam ją. - Bo to jest tak, że bibułę zawłaszczyliśmy do obrzędów kościelnych - palem, wieńców. A przecież to jest typowo słowiańskie narzędzie dekoracji. Dla mnie to pewien motyw konceptualny, interwencyjny. Wożę bibułę zawsze ze sobą, już nawet sam szelest krepiny mnie uspokaja. Nigdy nie wiem kiedy może mi być potrzebna, żeby ustroić przestrzeń - odpowiada. - Ale co, nie czujesz żadnego zgrzytu? - dopytuję. - Nie, nie czuję, bo ja nie wyrażam kultu miejsca, ale interweniuję w przestrzeń. Tak samo jak wtedy, kiedy zbieram cały bagażnik patyczków na wydmach nad morzem i wiozę je do siebie na Śląsk. To też jest interwencja w daną nam przestrzeń. Nie znajdę takich delikatnych nigdzie indziej, są naturalnie obrobione przez morze, piasek i wiatr, na nich stoją rózgi ślubne, które robię - opowiada.

Mama Anki nie wiła bibuły, ciotka nie haftowała serwet, dziadek nie rzeźbił w garażu. Nikt z rodziny nie uczył jej bibułkarstwa. Nazywać siebie twórczynią ludową nie pozwala. Bo wić bibułę sama się nauczyła, zaraz po tym jak skończyła ASP w Antwerpii.

Obraz
© Archiwum prywatne

Chochoły

Mogła zajmować się fotografią, w której najbardziej zna się na set designie. Albo tworzyć kostiumy dla teatrów i zespołów tańca. Zna pięć języków, więc każda korporacja by ją przytuliła. Ale ona wybrała bibułę. Zaczęło się od przyjaciela z Johanesburga, który był tancerzem i opowiedział jej o rytuałach i obrzędach pochodzących z jego kultury. Poznali się w Luksemburgu, gdzie Anka pracowała jako asystentka fotografa. Pomyślała wtedy, że polskie obrzędy są równie symboliczne i piękne. Zaczęła o nich czytać, przenosiła się w czasie do dawnych oczepin i rózgowin. Korzenie całkowicie ją pochłonęły. Tyle, że nie mieszkała wtedy w Polsce.

- Mając już wtedy w głowie mnóstwo chochołów poszłam na ASP w Antwerpii. Namawiali mnie znajomi, z którymi pracowałam w Luksemburgu, ja sama czułam zresztą, że mam coś jeszcze w sobie do odkrycia. Dostałam się na sztuki wizualne - mówi. Tam zaczęła przypominać światu o słowiańskich obrzędach. Na pierwszy projekt dyplomowy utkała z taśmy VHS dwumetrowego chochoła. Modelowała go miesiąc, był jej zaliczeniem na projektowanie kostiumu. Z taśmy filmowej zrobiła też rózgę weselną i wianek mirtowy, który włożyła do szklanej gablotki, jak dawny, śląski prezent weselny. Wewnątrz wianka jest wyhaftowany napis: "Love me tender”. Cała wystawa ma przypominać jej własny "czarny ślub".

- Jak w ogóle do niego doszło? Do Luksemburga przyjechałam za chłopakiem, którego poznałam na wymianie studenckiej. Był to pierwszy raz kiedy bez racjonalnego planu i rozważania spakowałam się i wyjechałam. Tylko, że niedługo potem całe to życie z Luksemburga rzuciłam, bo poznałam Piotra. "Czarny ślub” był po to, żeby pożegnać się z przeszłością, jakoś sobie z nią poradzić, zacząć od nowa. Polskie obrzędy mi w tym pomogły. Piotrek przeprowadził się dla mnie do Antwerpii, bielił nawet ściany na tę wystawę - mówi. Cały projekt Anka nazywa Wedding stories, ma on pokazywać trzy fazy obrzędu: wykluczenie, niepokój i włączenie w nową społeczność. Taśma VHS jest wtedy dla Anki pierwszą bibułą.

Podaruj mi swoje włosy

Na drugim roku studiów w Antwerpii Ania zaczyna zachodzić do The Pony Club - salonu fryzjerskiego, w którym na piętrze jest duża przestrzeń wystawiennicza dla młodych artystów. Dokumentuje wtedy kolejny projekt, który jest związany z rytuałami słowiańskimi i włosami. Spotyka się z kobietami, które opowiadają jej "włosowe", czasami tragiczne historie albo obcinają dla niej małe pukle i dają w prezencie. Ona podwiesza kosmki cienkim drucikiem na mikro stelarzu i fotografuje. Kilkadziesiąt takich zdjęć wiesza na wystawie w The Pony Club. W tym samym czasie znajoma po nieszczęśliwej miłości obcina długie włosy i zanosi Ance. Tak powstaje "Żeglarz o drewnianym sercu" - kawał drewnianego pnącza z Francji oplecionego warkoczami nadzianymi na drut.

Na wystawie Anka włącza też film. W rytm pieśni "Oj chmielu, chmielu” obcina na nim swój długi, czarny warkocz, zapuszczany od komunii. Cały projekt nawiązuje do postrzyżyn i rózgowin. Wiesza na wystawie też zdjęcia, które powstają w czasie spotkań z kobietami. - Pamiętam, że rozmawiałam z jedną z nich, która straciła w wypadku syna i jednej nocy osiwiała. Podobnych rozmów było więcej, nagromadziłam opowieści z Niemiec, USA, Holandii, Belgii, Polski, Rosji. Przekonało mnie to, że nie będę nigdy artystą, który tworzy dla samego tworzenia, ale robi rzeczy po coś i musi jeździć, spotykać się z ludźmi. Praca dokumentacyjna stała się dla mnie najważniejsza. Na zakończenie studiów w Antwerpii tak się już wszystkim kojarzyłam z cudzymi włosami, że znajomi obcinali dla mnie na pożegnanie po kosmku i dawali w prezencie.

- Do Polski wróciłam, bo opowiadanie zagranicą o naszych obrzędach wydało mi się bez sensu, jeśli my sami o nich nie pamiętamy. Kiedyś tradycja rózgowi i oczepin była tu tak silna, a teraz jest zupełnie zapomniana, a raczej przearanżowana na przaśną, odbierającą jej piękno. Rózgowiny to był dzisiejszy wieczór panieński. Kobiety zbierały się, plotły wianki, robiły rózgę weselną z bibuły, piekły kołacz. Potem pannę młodą tą rózgą smagały. Oczepiny były związane z obcinaniem włosów, przechodzeniem w nowy etap życia, nową społeczność. A teraz to tylko kopia amerykańskiego rzucania welonem. Albo na święta Bożego Narodzenia. Cała rodzina "tkała” łańcuchy ze słomy i bibuły. Ta wspólnotowość była kluczowa i moim zdaniem trzeba ją przywoływać. Oczywiście wiem, że nikt teraz pleść takich łańcuchów nie będzie, ale ważna jest sama idea - spędzania razem czasu. Dlatego postanowiłam wrócić i poszukać sposobu, by o tym mówić, zachęcać do takich dziewczyńskich spotkań. Bibuła w tym kontekście jakoś sama do mnie przyszła, wydała mi się bardzo plastycznym materiałem, wokół którego kiedyś kobiety gromadziły się przy stole. Zaczęłam od tego, że do swojego własnego ślubu poszłam z rózgą z bibuły.

Obraz
© Archiwum prywatne

Szukanie inspiracji

Nauka bibułkarstwa jest dla Anki prawdziwą podróżą reporterską. Jeździ od wsi do wsi, stara się umawiać z bibułkarkami, poznawać nowe techniki, znaleźć tę która by jej najbardziej odpowiadała. - Rok temu pojechałyśmy z Karoliną Merską do bibułkarek na Kurpie - miejsca, w którym bibuła jeszcze żyje. Karolina szukała inspiracji do tworzenia pająków, ja do kwiatów. Poznałyśmy się na Instagramie. Nie będę ukrywała, że dla mnie ludowa twórczość tych pań opiera się wyłącznie na klepaniu w kółko tych samych wzorów kwiatów i sprzedawaniu ich. Nie czułam w nich misji, by przenosić wiedzę o folklorze gdzieś poza własną wieś czy region. A mnie chodziło właśnie o to. Można przecież nauczyć się robienia kwiatów z bibuły na YouTubie, ja chciałam poznać stare techniki, osadzić je w jakimś historycznym kontekście.

Anka zaczyna więc szukać nauczycielki bibułkarstwa bliżej swojego domu. Okazuje się, że w domu kultury w Mysłowicach pracuje Pani Ewa, która prowadzi zajęcia z bibułkarstwa i decoupage’u. Przychodzą na nie zazwyczaj starsze panie. Anka siedzi wśród nich, wpatrzona w Panią Ewę. - Ona pokazała mi skręt cukierkowy i przepadłam. Zaczęłam wtedy organizować warsztaty wyrabiania minimalistycznych, nowoczesnych kompozycji z krepiny: bukietów, pojedynczych kwiatów, wianków. Przy okazji opowiadałam o tradycjach, obrzędach, dziewczyny robiły wielkie oczy, gdy mówiłam im na czym kiedyś, jeszcze nie tak dawno zresztą polegały oczepiny. Jeździłam z tymi warsztatami po Polsce, do Gdańska, Warszawy, Lublina. I przychodziło coraz więcej osób. Niedługo potem odmówiono mi stypendium z ministerstwa kultury, które chciałam zdobyć na rozwój warsztatów i propagowanie folkloru w odświeżonej wersji. W uzasadnieniu napisano, że uczyć bibułkarstwa może autentyczna mistrzyni bibułkarstwa, a nie ja. No więc jednej z tych "autentycznych" podarowałam kiedyś swoje kwiaty. Nie spodobały się jej, bo były "jakieś inne".

Anka śledzi działania nowego pokolenia bibułkarzy na świecie. Bo takie jest, ale nie w Polsce. W Stanach pracuje Tiffannie Turner, specjalistka od realistycznych kwiatów-gigantów, we Włoszech w bibule działa minimalista, Andrea Merendi. - Zauważyłam, że kraje, które nie mają wcale tradycji bibułkarskiej, wychodzą z takimi pomysłami, a my z naszą bogatą tradycją nie robimy nic. Ja zaś kiedy jeżdżę do bibułkarek, żeby tę tradycję poznać, to nie jestem rozumiana - to co robię nie jest postrzegane jako autentyczne bibułkarstwo. Raz, że próbuję zaaranżować nowe wzory, wykorzystując stare techniki. Dwa, moja praca pokazuje bibułę w innym kontekście, np. designu czy wystroju wnętrz. Kurpie były moim pierwszym przystankiem. Teraz szukam nowych twórczyń. Niestety niektóre techniki umrą śmiercią naturalną, bo nikomu nie chce się robić kwiatka z 50 wyciętych kwadracików, zwłaszcza jeśli odbiorca skonfrontuje taki papierowy kwiat z chińskim, plastikowym. Moja praca obecnie polega na tym, żeby to co już umiem od Pani Ewy z Mysłowic, połączyć z wiedzą od innych bibułkarek. A znalezienie tych pań, umówienie się, nie jest wcale łatwe. Na Kurpiach zainspirowałam się do stworzenia płaskiego bukietu z krepiny. Teraz jeździ on po Polsce w ramach Polish Culture Trip - wystawy na 100-lecie polskiego designu. Te moje "inne" kwiaty w końcu komuś się jednak spodobały.

Obraz
© Archiwum prywatne

"Osoby, które przychodzą, żeby ze mną wić kwiaty są przeróżne"

Na warsztaty bibułkarskie Anka jeździ ubrana na czarno. Na co dzień nosi się bardzo prosto, nie wygląda jak osoba związana w jakiś sposób z folklorem. Wiele osób kojarzy ją ze ślubami - robi rózgi ślubne z bibuły i papierowe dekoracje, które wystawia na ślubnych targach. - Staram się jeździć na targi ślubne i podobne wydarzenia, bo jest to dobry sposób, żeby spotykać z dziewczynami i przemycać ten historyczny kontekst bibułkarstwa. Zaczęłam organizować też wieczory panieńskie w formie rózgowin, uczę dziewczyny wić wianki z bibuły albo paproci. Zrobiłam kilka minimalistycznych kompozycji z papieru, które mogą służyć jako dekoracje na weselne przyjęcie albo jako dekoracje sklepów. Idea jest taka, żeby uczyć racjonalnego podejścia do florystyki, odchodzenia od organizowania katalogowych, "takich samych" ślubów.

Trochę boję się komercjalizować moją pracę, ale nie będę obłudna, że nie staram się zarabiać na przykład na warsztatach. Marzy mi się, żeby wskrzesić bibułkarstwo jako formę nowoczesnej dekoracji, chciałabym udekorować modernistyczną Willę Tugendhatów w Brnie albo Raffles Europejski w Warszawie. Dla mnie to jest budujące, że na spotkania, które organizuję przychodzą osoby, w ogóle niezwiązane ani niezainteresowane folklorem. Dopiero kiedy zaczynamy rozmawiać, okazuje się, że to co robię im się podoba, że też chciałyby coś opowiedzieć o swojej tradycji. A folklor to przecież oznacza dosłownie wiedza ludu, prawda? W ogóle nie interesują mnie warsztaty, które są nastawione produktowo, tzn. żeby zapłacić, zrobić kwiatek i wyjść. To nie ma sensu. Osoby, które przychodzą, żeby ze mną wić kwiaty są przeróżne. Raz była Pani z Kurpiów, która w ogóle o bibułkarstwie nie słyszała. Innym razem przyszła dziewczyna, wcale się nie odzywała, miała takie długie, czerwone tipsy. Robiłyśmy wtedy palmy. I ona uwiła taką minimalistyczną, czarną kompozycję, a na koniec powiedziała: "Super było, dzięki” i wyszła. Myślę, że dla takich dziewczyn wróciłam do kraju.

Po siedmiu latach za granicą, Anka wróciła do Czeladzi. - Jestem tutaj trochę incognito. Nie bardzo ludzie mnie kojarzą, nikt nie postrzega mnie jako jakąś artystkę, może dlatego, że mieszkam w szarym klocku i nie mam kogucika na dachu. Jako dziecko też niespecjalnie romansowałam ze sztuką. Trochę lepiłam z plasteliny, będąc nastolatką robiłam kolczyki, potem tańczyłam taniec nowoczesny, dopiero licencjat zrobiłam z historii sztuki. Ale fakt, z tego co wiem to w Czeladzi nie mieszkała dotąd żadna bibułkarka - mówi. W szarym klocku Anka urządziła sobie pracownię. Do katowickiego salonu fryzjerskiego o! My hair przetransportowała "włosową wystawę".

Zaraz po powrocie z Antwerpii zorganizowała też w Czeladzi wspólnie z Ewą Mrozikiewicz wystawę "Zapytaj Mokoszy". Udało im się ściągnąć do dawnej czeladzkiej elektrowni czołowe polskie artystki, m.in. Violkę Kuś, Monikę Drożyńską, Bognę Burską, Iwonę Demko. Motywem przewodnim były historie widziane z kobiecej perspektywy, herstory, wykluczenie, odnajdywanie kobiecości w folklorze, widok na historię z feministycznej perspektywy. - Chciałam po powrocie zmierzyć się z moim regionem, aktywować społeczność, Czeladź jest małą miejscowością pod Katowicami, chciałam żeby coś tutaj się zadziało. Zresztą nie wyobrażałam sobie, żeby wystawę o folklorze i feminizmie móc zrobić w innym miejscu, niż moim rodzinnym. Mokosz to jest w końcu bogini ziemi, opiekunka kobiet, praprzodkini.

"Zapytaj Mokoszy" to dopiero pierwsza odsłona naszego projektu. Chcemy robić takie wystawy w innych miastach, poznawać lokalne, kobiece historie. Wystawa nawiązywała też do chyba najsłynniejszej czeladzianki, Katarzyny Włodyczkowej, którą w XVIII wieku skazano tu niesłusznie za czary, bo podobno rzucała na ludzi urok i rozmawiała z diabłami. Jej postać była pretekstem do rozmawiania o kobiecym wykluczeniu dzisiaj. Może to trochę szalone, by podejmować tę tematykę w małej miejscowości, ale dlaczego by nie spróbować? Do wystawy sama bardzo długo się przygotowywałam, wiłam na nią z bibuły trzymetrową rózgę, która wygladała jak pochodnia. Chociaż nie miałyśmy za dużo pieniędzy, artystki zgodziły się przygotować prace specjalnie na wystawę.

Obraz
© Archiwum prywatne

- I jaki był odbiór w Czeladzi?
- Nie spodziewałam się w sumie tego, ale o naszej wystawie pisały gazety w całej Polsce, a lokalne prawie wcale - bały się chyba napisać, że to jest wystawa feministyczna. Zresztą, do mojej mamy, przychodziły panie i pytały jak to jest mieć taką wywrotową córkę, o takich "innych” poglądach.
- A co to znaczy, że masz "inne" poglądy?
- Że nie myślę tak jak wszyscy. Podczas "Mokoszy" robiłyśmy z Ewą wydarzenie dodatkowe, nazwałyśmy je Noc Kupały. Były warsztaty plecenia wianków, gimnastyka słowiańska. Przyszło kilkadziesiąt osób. Siedziałyśmy na karimatach wokół mojej rózgi, miałyśmy na sobie te wianki i ćwiczyłyśmy. Dla mnie to było magiczne. Ale niestety pokazało, że ludzie nie są zbyt zainteresowani samą sztuką, przyszli tylko na gimnastykę i warsztaty. A wracając do poglądów, to chciałabym, żeby ludzie nie byli tacy bez refleksji co do swojej przeszłości. Zasadniczo po to mi jest potrzebna ta bibuła - żeby mieć pretekst, by tę przeszłość pobudzać.

Obraz
© Archiwum prywatne

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta