Muzyczny camping w Lubaniu. O tej kultowej imprezie mało kto pamięta
O Jarocinie, najsłynniejszym festiwalu muzycznym w PRL-u, słyszeli wszyscy. Nie było właściwie liczącego się zespołu, który nie wystąpiłby przed uchodzącą za najbardziej wymagającą publicznością w Polsce. A jednak było w Polsce Ludowej miejsce, w którym rock królował już wcześniej, choć dziś jest to impreza niemal całkiem zapomniana.
Pod koniec lat 70. kilku zapaleńców z Dolnego Śląska – był wśród nich Maciej Partyka, pracownik wrocławskiego oddziału Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego – postanowiło zorganizować imprezę muzyczną z udziałem najmodniejszych zespołów rockowych w Polsce. Taką, jakie widzieli na Zachodzie. Początkowo myśleli o Wrocławiu, ale władze nie wyraziły na to zgody. Wskazały za to odległy o 120 kilometrów od stolicy Dolnego Śląska Lubań. Miasteczko szczyciło się dotąd najstarszym mostem drogowym na ziemiach polskich, przerzuconym nad rzeką Kwisą, i od pewnego czasu stawiało na turystykę. A, co najważniejsze, niedawno zbudowano tam amfiteatr.
Organizatorami festiwalu nazwanego Jazz Camping były: Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, Wojewódzki Dom Kultury w Jeleniej Górze oraz Urząd Miasta w Lubaniu. Pierwszą edycję w połowie lipca 1979 roku zaplanowano na cztery dni, przy czym każdy dzień, a raczej wieczór, poświęcony miał być innemu gatunkowi muzyki. Zapowiedziano więc wieczory: folkowo-bluesowy, jazzowy, popowy oraz najbardziej wyczekiwany przez uczestników – rockowy. Dzięki tej szerokiej formule na scenie spotkali się przedstawiciele tak różnych nurtów muzycznych jak Jan Ptaszyn Wróblewski, Wolna Grupa Bukowina czy stawiający pierwsze kroki w rockowym wydaniu Maanam i John Porter Band.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wieść o imprezie rozniosła się po całym kraju, nic więc dziwnego, że na Dolny Śląsk zjechało blisko trzy tysiące osób. Pole, a raczej miasteczko namiotowe, rozłożyło się na zboczu Kamiennej Góry i przypominało festiwal w Woodstock sprzed dekady.
"Wielu uczestników Campingu przywiozło ze sobą własne instrumenty. Niczym nadzwyczajnym były spontaniczne, amatorskie koncerty. Oto w którymś z namiotów ktoś zaczynał brzdąkać kilka bluesowych akordów. Po chwili spod sąsiedniego brezentu odzywała się np. harmonijka ustna. Nawiązywał się muzyczny dialog. Jeszcze moment, a do duetu dołączał jakiś bębenek. Do towarzystwa włączała się np. grzechotka. Po niej tamburyn. Muzycy wyłaniali się spod namiotów, zbierali się w jednym miejscu. Radość bycia razem, radość ze wspólnego grania wprost promieniowała na przygodnych słuchaczy" – wspominał panującą na polu namiotowym atmosferę Zdzisław Bykowski, mieszkaniec Lubania, w przyszłości działacz opozycji demokratycznej, w 1989 roku pierwszy solidarnościowy burmistrz miasta.
Wśród publiczności wyraźnie dały o sobie znać animozje związane nie tyle nawet z rodzajem wykonywanej na scenie muzyki, co z jej przesłaniem. Zdecydowanie niechętnie przyjmowano wykonawców szerokiego nurtu rozrywki, którzy nie wyczuwali nadciągającej fali młodzieżowego buntu.
"Największą atrakcją miał być występ Kapitana Nemo (sceniczny pseudonim Bogdana Gajkowskiego – red.), który założył frak, wetknął różę w klapę i kokietował publiczność, pitoląc na klawiszach – wspominał Aleksander Mrożek, wówczas gitarzysta zespołu Johna Portera. "Jednak zamiast oklasków pożegnał go deszcz ogryzków po jabłkach czy kawałków selera. Scena przypominała stragan z warzywami. Kapitan Niemoc szybko się ulotnił...". Znacznie lepiej przyjęto reaktywowanych Dżambli z Andrzejem Zauchą.
Największym wydarzeniem festiwalu w Lubaniu były chyba występy prekursorów rodzącego się polskiego punk rocka: zespołów Deadlock z Gdańska i Kryzys (później Brygada Kryzys) z Warszawy. Występ tego ostatniego organizatorzy jednak przerwali, rzekomo z powodu zbyt późnej pory. A nieliczna, lecz zwarta grupa punkowców wdała się w przepychanki z ochroniarzami, które przerodziły się w regularną bójkę wszystkich ze wszystkimi.
Milicjanci w mundurach i pracownicy Służby Bezpieczeństwa w cywilu byli wyraźnie niezadowoleni z tego, co się działo na scenie i poza nią. Poczuli się urażeni, kiedy Jacek Zwoźniak z kabaretu B-Complex zaśpiewał ze sceny kuplecik z takim oto tekstem: "Niebieskie tramwaje po szynach mkną / Wrocławskie tramwaje / Niebieskie mundury – któż nosi to? / Poznajesz? – Poznaję / Są w całej Polsce od gór aż do morza /jako te chabry pośród łanów zboża / Czterdzieści lat z hakiem, a jeszcze lat sto / niech żyje, niech żyje MO".
Piosenka była wprawdzie dobrze znana bywalcom klubów studenckich, jednak wykonanie jej przed trzytysięczną publicznością poszukującą mocnych wrażeń miało zupełnie inny wydźwięk. Następnego dnia po niefortunnym występie Kryzysu Maciej Partyka wraz z kilkoma innymi osobami trafił do milicyjnego aresztu pod absurdalnym zarzutem znieważenia godła państwowego, polegającym na strąceniu z głowy jednemu z milicjantów czapki (z orzełkiem). Wypuszczono go, ponieważ miał w rodzinie prokuratora, który dobrze wiedział, jak i z kim załatwiać takie sprawy. Kolejnego festiwalu organizować już jednak nie chciał.
Mimo tych ekscesów w lipcu 1980 roku odbyła się druga edycja Campingu i trwała aż sześć dni. Jednak mieszkańcom miasta ta fiesta z udziałem kolorowej i, nie ma co ukrywać, wyzwolonej obyczajowo młodzieży, wyraźnie nie przypadła do gustu. Dostarczone przez Ministerstwo Zdrowia plakaty i ulotki z instrukcją, jak uchronić się przed chorobami wenerycznymi, też podziałały na wyobraźnię spokojnych mieszczan.
Mieszkańcy Lubania ze zgorszeniem przekazywali sobie opowieść, jakoby kompletnie nagie hipiski kąpały się w miejskiej fontannie, a lokalni działkowcy poszli na skargę do władz, że uczestnicy imprezy zniszczyli im trawniki i rabatki. Choć w roku 1981 udawało się zrobić rzeczy nigdy wcześniej i długo potem niemożliwe, trzeciej edycji Muzycznego Campingu w Lubaniu już nie było. Za to menadżerowie zespołów muzycznych i producenci Jacek Sylwin oraz Walter Chełstowski, uczestnicy lubańskich Campingów, rozkręcili niemrawy festiwal w Jarocinie, zmieniając go w najważniejsze wydarzenie muzyczne lat 80. Ale to już całkiem inna historia.