Siedem dni w tygodniu pomaga innym. "Nie da rady inaczej"
- Dla pacjentów nauczyłam się ścinać włosy, podcinać wąsy, robić manicure i pedicure. Bo ci ludzie, mimo że dożywają tutaj swoich ostatnich dni, chcą mieć normalny świat – taki, jaki pamiętają sprzed choroby i hospicjum - mówi Urszula Krzyżańska, wolontariuszka medyczna, która w plebiscycie #Wszechmocne otrzymała nagrodę specjalną w kategorii #Wszechmocne wśród kobiet.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski: Podobno pacjenci mówią o pani: "Jeżeli Ula jest na oddziale, to jesteśmy w dobrych rękach".
Urszula Krzyżańska, wolontariuszka medyczna: Czuję się zakłopotana. Bo nasi kochani pacjenci są w dobrych rękach przy wszystkich wolontariuszach. Nie tylko przy mnie.
Ale to pani robi dla nich różne szalone i nieoczywiste rzeczy, które wcale nie należą do pani obowiązków.
Tak, jestem wolontariuszką medyczną, czyli taką, która zmienia pacjentom pampersy, myje ich, pomaga załatwiać potrzeby fizjologiczne. Ale dla nich nauczyłam się ścinać włosy, podcinać wąsy, robić manicure i pedicure. Bo ci ludzie, mimo że dożywają tutaj swoich ostatnich dni, chcą mieć normalny świat – taki, jaki pamiętają sprzed choroby i hospicjum. Kobiety – że miały zadbane rączki i zrobione paznokcie, ufarbowane włosy i dobrą fryzurę. I makijaż.
Więc robimy to wszystko, od tego jesteśmy. Panie bardzo lubią też, jak robimy im masaże buzi, pięknie nakremujemy, wygładzi im się skórka. Potem, jak się widzą w lustrze, aż wykrzykują: "To ja? Jak ładnie!" Więc dajemy im to, co już bezpowrotnie stracili, a wciąż za tym tęsknią. I gdyby pani widziała ich uśmiech i zadowolenie! "Wreszcie wyglądam jak człowiek! Mam zadbane stopy, moje nogi teraz są ładne, a były takie brzydkie!". To jest coś, co naprawdę uskrzydla tych ludzi. Dla nas takie nic – niewielki wysiłek, a dla nich ogromna różnica. Bo dla nich jest to drugi dom. A jeżeli drugi dom, to powinno być jak w domu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czyli normalnie.
Oczywiście! I tej normalności się trzymamy. Na przykład po śniadaniu albo po obiedzie robimy kawkę, herbatkę, kroimy ciasta upieczone przez wolontariuszy. Ktoś zawsze przyniesie owoce. I dajemy naszym pacjentom, żeby mieli jak w domu. Jedzenie nie tylko cateringowe, ale też domowe. Przecież ci ludzie wciąż mają smak i brakuje im domowej szarlotki czy jagodzianek.
Zabieramy ich też na zewnątrz. Wyjeżdżamy z nimi na wózkach na tarasy albo do ogrodu, a oni się cieszą, bo to jest dla nich wolność. I siedzimy tak razem, i rozmawiamy.
Czego oni potrzebują najbardziej?
Potrzebują po prostu drugiego człowieka. Bo dokucza im samotność, dokucza im patrzenie w sufit. Wyobraża sobie pani patrzeć w sufit przez 12 godzin dziennie?
Więc potrzebują, żeby ich przytulić, uścisnąć, nieraz i dać buzi. Naprawdę, to jest to, na co oni czekają. Pamiętam jak pani Krysia, kochaniutka 94-latka, rozpłakała się po tym, jak ją uścisnęłam i ucałowałam. Ja pytam: "Dlaczego pani płacze?", a ona: "Bo nikt mnie tak nie przytulał". Wie pani, jak mnie to boli? Że ten schorowany człowiek, który jest na swojej ostatniej drodze, marzy nie o wyzdrowieniu czy wakacjach w tropikach, tylko żeby go ktoś objął i ucałował.
Oni potrzebują też, żeby ktoś ich wysłuchał. I często mówią nam o takich sprawach, o których nie wie nawet rodzina. Nie wspominając o sytuacjach, w których traktują nas jak swoich powierników czy nawet sojuszników: "Ale proszę nie mówić córce…" – apelują, bo nie chcą zranić swoich bliskich. A do nas mają zaufanie.
Bo mówimy o ludziach, którzy właściwie spędzają ostatnie chwile swojego życia...
Chwile, dni, tygodnie, a nieraz i miesiące. No i jak tu nie pokochać człowieka, który leży kilka miesięcy i my z nim obcujemy?
Z jakimi chorobami oni się zmagają?
W hospicjum leżą ludzie cierpiący na choroby nowotworowe i wszelkie pochodne nowotworów, czyli np. odleżyny. Natomiast zakład opieki leczniczej, gdzie też jestem wolontariuszką, przyjmuje osoby z pozostałymi schorzeniami: demencje, stwardnienie rozsiane, komplikacje pozłamaniowe, itd. Np. pani się przewróciła, połamała, wylądowała na wózku i trafiła do ZOL-u.
Przykre jest to, że do hospicjum trafiają coraz młodsi ludzie: 30- i 40-latkowie. Niedawno odeszła pacjentka, która miała 32 lata. Osierociła troje małych dzieci. To jest dopiero tragedia. Podejrzewam, że wpływ na to ma nasze środowisko, otoczenie, sposób odżywiania.
I stres.
To prawda. Młodzi nie radzą sobie z tym, co się wokół dzieje. Pogoń za wszystkim, szaleńcze tempo, presja w każdej dziedzinie życia. Do tego wsiąkliśmy w świat tabletów, komórek i komputerów, natomiast bliski kontakt z drugim człowiekiem mamy coraz rzadszy. Cała rodzina siedzi razem, ale każdy łapie za komórkę, zamiast ze sobą porozmawiać. Zapominamy, że być razem fizycznie nie znaczy być blisko. W autobusie czy tramwaju też ktoś koło nas usiądzie, a pozostaje zupełnie obcy. No, ale dożyliśmy takich czasów.
Jak pacjenci do pani mówią?
Zwykle "Uleczko". Niektórzy zaczynają od "pani", a niektórzy od razu mówią: "Nie, proszę mi nie mówić <<pani>>. Ja jestem Stefa, a ty?", "Ja jestem Ulka" - mówię. "A, no to dobrze Uleczko, to już sobie mówimy na ty". Ale to musi wypłynąć od pacjenta. Bo jeżeli pacjent mi mówi na "ty", to ja się nie obrażę. Ale nigdy na odwrót: "Ty się odwróć na drugi bok, ty się rozbierz". Tak się nie zwraca do ludzi. Oni już są odarci z godności. Skrępowani, że trzeba im zmienić pampersa. Że trzeba ich umyć z ekskrementów, bo nie są w stanie wstać i załatwić pierwszych potrzeb fizjologicznych. A trudno się oswoić z tym, że trzeba przed obcą osobą stanąć na golasa. Nie tak sobie wyobrażaliśmy naszą starość czy dorosłość. Myślimy, że zawsze będziemy sprawni, że będziemy mogli przy sobie wszystko zrobić, a życie przynosi nam coś innego.
W hospicjum wolontariusze przychodzą na dyżur. Ile on trwa?
Powinien trwać dwie godziny. Ale mój zwykle trwa od 10.00 do 21.00.
Czyli zostaje pani prawie sześć razy dłużej?!
Bo inaczej się nie wyrobię! A nie można tylko przelecieć po pacjentach. Każdemu trzeba poświęcić czas.
Więc po przyjściu obchodzę oddziały i patrzę, co komu potrzeba. Jedna pacjentka pyta: "Pani Uleczko, czy dzisiaj zrobimy paznokcie?", "Naturalnie. Zrobimy, kochanie" – odpowiadam i notuję. Idę dalej, kolejny pacjent: "A dzisiaj obetniemy włosy?", "Obetniemy". I kolejny: "A wąsy mi pani podetnie?", "Podetnę." Wszystko sobie spisuję i przechodzę tak cały oddział. Ale potem np. nowy pacjent, który nie zgłaszał żadnego zapotrzebowania, widzi, jak komuś robię fryzurę i prosi: "A ja też bym mógł mieć obcięte włosy?" I już czas dyżuru mi się wydłuża. A odmówić? Nie można.
Raz pamiętam, to było z 12 lat temu, wyszłam z hospicjum pewna, że wszystko zrobiłam. A mieszkam w Puszczykowie, więc muszę dojeżdżać 25 km. I byłam już blisko domu, a tu nagle olśnienie: "Boże, przecież ja jednej pacjentce nie zrobiłam włosów!". Ale pomyślałam: "Jechać teraz taki kawał z powrotem tą autostradą? E, godzina jest późna, pacjentka i tak pewnie już śpi". Przyjechałam do domu i opowiadam mężowi i mamie, w czym rzecz, a oni: "To musisz jutro rano jechać". Moja mamulka obudziła mnie o 6.00 i pojechałam. Niestety, nie zdążyłam. Pacjentka w nocy odeszła. A ja mam wyrzut sumienia do tej pory. Tyle lat mnie dręczy. Ale się nauczyłam. U nas nie ma jutra. U nas jest tylko dziś.
Mówi pani o tych chorych z czułością. Kim oni są dla pani?
Moją drugą rodziną z wyboru. Której się nie zostawia, której zawsze trzeba pomóc. Zresztą ja po prostu kocham ludzi. Tego nauczyli mnie moi dziadkowie i moi rodzice. I ja to pielęgnuję w swoim życiu.
No właśnie, dlaczego pani pomaga innym? Od czego się zaczęło?
Niepokoiło mnie, że mój syn jako dziecko chodził na paluszkach. Ale wszyscy mówili, że wydziwiam. Okazało się jednak, że ma zespół Thomsona, czyli przerostowy zanik mięśni. Potrzebowałam wtedy pomocy różnych lekarzy, ale też wsparcia zwykłych ludzi: rodziny i znajomych, bo np. trzy razy w tygodniu jeździłam z synem 100 km na specjalne masaże. I w tym ciężkim czasie dostałam tę pomoc od ludzi. Nawet lekarze bezinteresownie mi podpowiadali: co jeszcze zrobić i jak. Dlatego np. zrobiłam kurs masażu - żeby sama masować syna, bo wiadomo, że nie na wszystko wystarczało pieniędzy.
Teraz mój syn jest dorosły i nie tylko chodzi, ale też jeździ na nartach i gra w tenisa. Miał nie mieć dzieci, a ma trójkę wspaniałych. I za to jestem wdzięczna. A jak mogę podziękować? Tylko oddając to, co sama kiedyś dostałam od dobrych ludzi. I to właśnie robię. Oddaję to, co pożyczyłam.
Ale dlaczego tak intensywnie pomaga pani akurat od 15 lat? Coś szczególnego się wtedy wydarzyło?
Poznałam profesora Jacka Łuczaka, założyciela Hospicjum Palium w Polsce. W 2009 r. w tym hospicjum odchodziły dwie osoby z mojej rodziny, w tym bardzo bliska kuzynka chorująca na guz mózgu. Byłam u niej codziennie, więc spotykałam profesora i z nim rozmawiałam. A to był wspaniały człowiek. Siadał na łóżku chorego, całował go w rękę, przytulał, powiedział ciepłe słowo.
I kiedyś mi mówi: "Ja panią widzę na wolontariacie". Ja na to: "Może kiedyś. Ale jeszcze nie teraz". A on: "Nie, nie. Jak najszybciej". Więc zaczęłam te 15 lat temu i robię to między innymi dla niego. Z uwagi na pamięć o nim.
Ech, nasz kochany profesor! Zawsze stukał mnie palcem wskazującym po nosie i mówił: "Ula, tak trzeba! Tak po prostu trzeba!". Mnie nie wypadało prztykać po nosie profesora. Ale teraz, kiedy nie żyje, podchodzę do jego wielkiego zdjęcia u nas w hospicjum, trącam go w nos i mówię: "Profesorze, oddaję to, czego pan mnie nauczył".
Więc te rozmowy z nim, obserwowanie, w jaki sposób zwraca się do pacjentów, ile serca ma dla nich – to mnie ukształtowało. Widać było, że on tym żyje. To było coś pięknego, nigdy tego nie zapomnę.
I przekazuje to pani dalej?
Tak, uwielbiam moje koleżanki, które wchodziły ze mną na oddział jako uczennice. Patrzę na nie i widzę wspaniałych czułych ludzi. Otwartych na drugiego człowieka. Teraz one mówią mnie: "Ula, ty nas tego nauczyłaś".
Zaraz, zaraz… Między wami jest duża różnica wieku?
Kochanie, ja mam 78 lat! One przyszły mając jakieś 25 lat, więc mogłyby być moimi wnuczkami. Podejrzewam, że aktualnie ja jestem najstarsza. Ale wcale się nie przyznaję!
Czyli teraz jest pani na emeryturze. A co pani robiła wcześniej?
Pracowałam w kuratorium. Zajmowałam się inwestycjami, remontami szkół i ośrodków dla nauczycieli. Bardzo lubiłam tę pracę. Masowałam też ludzi – ale na wolontariacie, nie inaczej!
I teraz, będąc na emeryturze jeden dzień pracuje pani w hospicjum i jeden w ZOL-u, a w pozostałe dni pani odpoczywa?
I teraz, będąc na emeryturze, jeden dzień pracuje pani w hospicjum i jeden w ZOL-u, a w pozostałe dni pani odpoczywa?
Nie, kochanie! W inne dni mam pacjentów w hospicjum domowym. Ale to już tutaj w Puszczykowie, bliżej domu. Albo ktoś mnie poprosi, żeby przyjechać i nauczyć rodzinę opiekowania się osobą bliską, albo ktoś potrzebuje iść po zakupy, a nie ma z kim zostawić chorego, bo jest jedyną osobą w domu. Tak że jestem nie tylko w hospicjum, ale wszędzie tam, gdzie jest człowiek chory, który potrzebuje opieki, a rodzina nie daje sobie rady. Wtedy przychodzę, pomagam, a przy okazji całego chorego obrobię - w sensie pielęgnacji. A, jeszcze gotuję jedzenie dla biednych. I tak cały tydzień schodzi.
Ma pani na myśli od poniedziałku do piątku, czy w weekendy też?
Od niedzieli do niedzieli, kochanie! Nie da rady inaczej. I aż żal, że doba ma tylko 24 godziny!
Śmieje się pani, ale w tej pracy przeżywa pani pewnie również skrajnie trudne chwile…
Jak odchodzi pacjent – to jest najtrudniejsze. Nie ma nic gorszego. Bo jesteśmy jak rodzina, szczególnie, kiedy długo leży i bardzo się zżyliśmy. A niektórzy leżą nawet rok… A najbardziej cieszy, kiedy pacjent jest podleczony, zrehabilitowany i wychodzi do domu! Nie ma nic piękniejszego!
Utrzymujecie później kontakt?
Bardzo często! Dzwoni po rady i żeby zwyczajnie pogawędzić: "A co bym mogła zjeść? A czy pani przyjdzie?". Takie codzienne sprawy. Bo żeśmy się zżyli. I tak jak im brakuje nas, tak nam brakuje ich.
Czyli mają pani prywatny numer telefonu?
Oczywiście. I ich rodziny też. Bo gros pacjentów ma te stare telefony, a ja mam smartfon i łączę chorych z rodziną przez mojego WhatsAppa, Signala, Messengera czy co tam kto ma. I rozmawiają sobie z bliskimi na połączeniu video.
Czyli użycza im pani swojej komórki?
No pewnie! A czy ktoś mi odgryzie albo zabierze ten telefon?
Robi pani mnóstwo rzeczy, ze wszystkim sobie świetnie radzi. Czuje się pani wszechmocna?
Ale gdzie ja tam mocna?! Gdybym była wszechmocna, to ja bym… Boże kochany! Gdybym miała dużo pieniędzy, wybudowałabym piękny ośrodek dla ludzi, którzy przechodzą swoją ostatnią drogę. Żeby mieli jak pączki w maśle. Żeby nikt ich nie lekceważył, nikt ich nie odzierał z godności. Żeby to było miejsce, gdzie czuliby się godni, zadbani i kochani.
Rozmawiała Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski