Święta w samotności? Dla żon marynarzy to norma
Zostają same w domu na miesiąc, 8 tygodni, nawet pół roku. Nie z powodu koronawirusa, a pracy, jaką wykonują mężowie. Żony marynarzy dobrze wiedzą, co to rozłąka. Kilka z nich opowiedziało nam, jak wygląda ona w czasach epidemii.
Na statkach, które pływają po całym świecie, pracuje między 35 a 65 tysięcy polskich marynarzy. Większość ma żony i partnerki. Te kobiety miesiącami nie widzą "swoich M", ale są niezwykle samodzielne.
8 lat przygotowań do pandemii
Marcin Gryczka jest marynarzem od 8 lat. Na ostatni kontrakt, w Wielkiej Brytanii, wyjechał 28 marca. W domu, w Polsce została jego żona Justyna i trzech synów. – Do końca nie wiedzieliśmy, czy mąż w ogóle wypłynie. Ale firmie udało się znaleźć ludzi na podmiany i zorganizować je mimo trudnej sytuacji. Choć podróż do Wielkiej Brytanii była prawdziwą "wyprawą". Firma wynajęła taksówkę, która zawiozła go z Polski do Berlina. Stamtąd poleciał samolotem do Londynu. Lotniska były opustoszałe, a samolotem z Berlina do Londynu leciało w sumie 8 pasażerów. Przed wejściem na statek nie miał kwarantanny – opisuje Justyna Gryczka, ale dodaje, że po powrocie do Polski, który ma nastąpić za 6 tygodni, jeśli sytuacja się nie zmieni, będzie musiał poddać się 14-dniowej kwarantannie.
W sytuacji, gdy "podmiany", czyli wymiana załóg na statkach, nie są pewne, a kontrakty mogą się przedłużyć, wielu marynarzy decyduje, że zostaje w domu. W rodzinie Marcina i Justyny sytuacja wyglądała inaczej. – Mąż długo szukał pracy u dobrego, uczciwego armatora, który ma krótsze kontrakty i płaci na czas. Dlatego ostatecznie zdecydowaliśmy, że będzie pływał. Jego kontrakt trwa 6 tygodni. Więc w połowie maja powinien do nas wrócić, choć oczywiście liczymy się z tym, że coś może się przedłużyć.
Z trójką dzieci nie ma czasu na lęk
Justyna wyjaśnia, że decyzję podjęli wspólnie, jako rodzina. Ich najstarszy syn, który chodzi do drugiej klasy podstawówki, wie, że tata może nie przyjechać do domu na czas. Justyna jest też mamą 1,5-rocznych bliźniaków. Ma więc ręce pełne roboty. Starszy syn uczy się przez internet, maluchy wymagają opieki. W normalnych warunkach Justyna mogła liczyć na wsparcie sióstr i mamy. Ale teraz, zgodnie z zaleceniami, unikają kontaktów.
– I najbardziej boję się właśnie o bliskich. Że mężowi coś się stanie, że mama zachoruje. Albo ja – zdradza. Kto wówczas zajmie się dziećmi? – Ustaliłam z siostrami, że one wezmą chłopców do siebie. Ale bardzo staram się, żeby nikomu nic się nie stało. Nawet święta będą w tym roku inne. Zdecydowanie skromniejsze – mówi. Żeby nie narażać rodziny, Justyna zostanie w domu z chłopcami. Nie będzie suto zastawionego stołu. Będzie żurek, jedno ciasto i słodkie paczuszki od zająca, dla dzieci.
Mimo trudnej sytuacji Justyna nie pozwala, żeby lęk doszedł do głosu. – W ciągu dnia mam tyle pracy z chłopcami, że nie mam czasu się martwić. Przez te 8 lat pracy Marcina na statkach, doskonale przygotowałam się do takich sytuacji. Jestem bardzo samodzielna i wierzę, że dobra organizacja pozwoli nam przetrwać – mówi i dodaje, że spadki formy dopadają ją wieczorami. Gdy dom cichnie, pojawiają się czarne myśli, lęk o bliskich. Justyna stara się je zagłuszyć. – W ruch idzie Netflix, komedie, lampka wina. Wszystko co pozwala zachować pogodny nastrój – mówi.
Wielkanoc bez najważniejszej osoby
Justyna Goryczka dobrze radzi sobie z rozłąką i trudną sytuacją w czasach pandemii. Wie, że jej rodzina ma sporo szczęścia. Inni marynarze potracili kontrakty. Wielu armatorów wstrzymało pracę na statkach na kilka tygodni, a nawet miesięcy. Rodziny, które utrzymywały się z zarobków marynarza, nagle tracą finansową stabilizację, nie wiedzą skąd wziąć pieniądze na spłatę kredytów, zamknięci w domach, razem na dłużej niż zazwyczaj muszą na nowo uczyć się wspólnego życia, w bardzo wyjątkowych okolicznościach.
Mąż Hanny pływa na statkach od 22 lat. Ostatnie 10 to krótkie kontrakty – 8 tygodni na morzu, 8 tygodni w domu. Na ląd miał zejść 11 marca w Hamburgu, ale już wtedy był problem ze zmiennikami. – Przez cztery dni czekał na statku w porcie, aż armator zorganizuje podmianę. Istniało ryzyko, że będzie musiał płynąć dalej, do Azji. Gdyby podmiana nastąpiła na przykład w Szanghaju, pewnie nie wróciłby do kraju przez wiele tygodni – wspomina Hanna.
Podczas gdy firma, dla której pracuje mąż Hanny, szukała sposobów na podmianę, polski rząd podejmował decyzję o zamknięciu granic. – Wtedy spadł na nas blady strach. Co jeśli Adam utknie w Hamburgu? Teoretycznie kontrakt kończy się w momencie, gdy mąż jest odstawiony przez firmowego kierowcę do domu. Ale było ryzyko, że nikt się nie podejmie pojechania do Hamburga i z powrotem, bo musiałby odbyć kwarantannę. A powrót na własną rękę nie był możliwy – wyjaśnia. Ostatecznie mąż zszedł ze statku 15 marca. W domu, na Mazurach, był 16 marca wieczorem. 17 marca Hanna i Adam zaczęli kwarantannę.
– Przepisy wtedy były mało precyzyjne. A może służby nie wiedziały, jak je interpretować i egzekwować. Dlatego przez pierwsze pięć dni policjanci, którzy sprawdzali Adama, na mnie nawet nie zerknęli. Oczywiście jesteśmy rozsądni i oboje grzecznie siedzieliśmy w domu przez te dwa tygodnie, mierzyliśmy temperaturę i obserwowaliśmy siebie nawzajem – mówi Hanna i nie ukrywa, że przymusowa izolacja z mężem była trudna. – Gdy Adam wraca do domu, te pierwsze parę dni i tak spędzamy osobno, bo musimy się do siebie przyzwyczaić. A tu – nie było wyjścia. Dobrze, że mamy dość duży dom, to każde miało swój kąt. Ale naprawdę pod koniec tych dwóch tygodni myślałam, że się rozwiedziemy – śmieje się.
Jednak gdy pytam o plany na Wielkanoc, uśmiech znika. – 8 marca zostałam babcią. Moja wnuczka ma teraz miesiąc, a ja widziałam ją tylko przez kamerę. To miała być nasza pierwsza wspólna Wielkanoc, z całą rodziną. Ja, Adam, nasza córka, zięć, wnuczka. Boże, jak ja na to czekałam! Mam teraz zamrażarkę pełną dziczyzny, pozamawiane dawno ciasta, które przez płot przekażę zięciowi. Niedziela Wielkanocna będzie smutna. Nie chcę nawet o tym myśleć – Hanna przyznaje, że obecność męża dodaje otuchy, ale nie rekompensuje tęsknoty za córką i wnuczką. – To śmieszne, ale tęsknię za dziewczynką, której teoretycznie nigdy nie poznałam – mówi melancholijnie.
Wielkanoc w pojedynkę to dłuższy weekend.
Dla Ani ze Szczecina te święta też będą inne niż wszystkie. Jej narzeczony, Mateusz, pływa od 2016 roku. 31 marca wsiadł do busa, który zawiózł go do Danii. Tam zaczął kontrakt. Obecnie pływa w okolicach Norwegii. Podobnie jak Justyna i Marcin od razu wiedzieli, że jeśli będzie możliwość podjęcia pracy, Mateusz ją podejmie.
– Uważam, że na statku jest bezpieczniejszy niż my tu, na lądzie – mówi Ania, choć dodaje, że od razu wiedzieli, że miesięczny kontrakt może się wydłużyć do 6 tygodni. – Ze statku będzie mógł zejść tylko w porcie, z którego jest dogodny dojazd do Polski. Chodzi o to, żeby firma mogła wysłać po niego busa i bez większych problemów zawieźć do kraju – tłumaczy Ania.
Wielkanoc spędzi samotnie. Ale nie rozpacza. – Potraktuję to jako przedłużony weekend. Na śniadanie zjem jajka, zrobię żurek i zostanę w domu. Mam tylko nadzieję, że ludzie będą na tyle odpowiedzialni, że nie będą robić rodzinnych zjazdów – zaznacza.
Pytam, czy czegoś się boi. Jak większość kobiet, najbardziej martwi się o swoich bliskich: rodziców, dziadka, przyszłych teściów. – Bo to oni są najbardziej narażeni. Mam nadzieję, że będę mogła dalej pracować tam, gdzie pracuję. Póki co, praca z domu wygląda dobrze, ale wiem, że dużo osób jest pod kreską, nie wie co dalej. Ja i Mateusz mamy pod tym względem dużo szczęścia. Mam tego świadomość i bardzo to doceniam – podkreśla Ania.
Żony marynarzy przez lata nauczyły się liczyć tylko na siebie. Są niesamowicie silne, doskonale zorganizowane, samodzielne i odpowiedzialne. Nie tylko za siebie, ale i za swoje rodziny. Wiedzą, że tylko stosując się do zaleceń i wykazując się społeczną solidarnością, będziemy w stanie szybciej opanować sytuację. A to oznacza, że ich mężowie wrócą do domu cali i zdrowi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl