GwiazdyTak szukano męża w dawnej Polsce. 30-latka nie miała szans

Tak szukano męża w dawnej Polsce. 30‑latka nie miała szans

- Mężczyzna z klasy robotniczej uwiódł 15-letnią dziewczynę, córkę piekarza, Julkę. Obiecywał jej, że się z nią ożeni, kiedy ona skończy 17 lat. Czekała. W międzyczasie dochodziło do stosunków seksualnych. Okazało się, że mężczyzna nie ożenił się z Julką, lecz wybrał "lepszą partię", czyli córkę właściciela restauracji. Julka postanowiła się zemścić. W dniu ślubu czekała pod kościołem na parę młodą. Oblała świeżo upieczonego pana młodego ługiem, w wyniku czego ten stracił wzrok - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Alicja Urbanik-Kopeć, autorka książki "Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym".

Dawniej małżeństwa często zwierano z powodów ekonomicznych. Fotografia ilustracyjna
Dawniej małżeństwa często zwierano z powodów ekonomicznych. Fotografia ilustracyjna
Źródło zdjęć: © Getty Images
Marta Kosakowska

28.10.2022 21:45

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Załóżmy, że jestem dwudziestoletnią panną żyjącą na przełomie XIX i XX wieku. Jakie są moje perspektywy na przyszłość?

Alicja Urbanik-Kopeć: Wszystko zależałoby od pani pochodzenia. Jeśli pochodziłaby pani z rodziny robotniczej, mieszkała w małym lub średnim mieście, miała rodziców i dużo rodzeństwa, to od wczesnych lat nastoletnich prawdopodobnie by pani pracowała, wykonując pracę fizyczną lub usługową, np. jako pomocniczka w szwalni, pralni lub u modystki. Przyuczałaby się pani do zawodu. Prawdopodobnie wcale nie myślałaby pani o zamążpójściu.

Dlaczego?

Ponieważ dziewczyny z klasy robotniczej wychodziły za mąż znacznie później niż dziewczyny z mieszczaństwa czy arystokracji. Powód był prosty: wyjście za mąż uniemożliwiało im wykonywanie pracy lub zmuszało je do ograniczenia jej. Najpopularniejszym zawodem była służąca. Służące mieszkały u swoich pracodawców, więc nie mogły wyjść za mąż i jednocześnie zachować pracę. Musiały poczekać na ślub, odłożyć na niego pieniądze, zgromadzić oszczędności.

Zakładając, że już te oszczędności zgromadziłam. Za kogo mogłabym wyjść za mąż?

Najprawdopodobniej za czeladnika, który uczy się na przykład na ślusarza lub szewca. Jako małżonkowie moglibyście też myśleć o otworzeniu małego biznesu, np. sklepu lub taniej kuchni.

A jeśli los byłby dla mnie łaskawszy i urodziłabym się w rodzinie mieszczańskiej? Na przykład mój ojciec byłby niższej klasy urzędnikiem albo miałby aptekę.

Wtedy pani sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Pani rodzice prawdopodobnie od pani wczesnego dzieciństwa gromadziliby pieniądze na posag. Gdy ukończyłaby pani pensję dla panien, rodzice szukaliby pani męża. Niestety byłaby pani postrzegana przez rodziców trochę jak niewygodny balast.

Dlaczego?

Bo na córkę z tej klasy społecznej należało "wyłożyć" pieniądze, by ją wychować, wykształcić na damę i wydać za mąż. Rodzice najchętniej wydaliby panią za mąż jak najszybciej. Oczywiście najlepiej za mężczyznę przynajmniej z tej samej klasy społecznej, lecz jeszcze chętniej - z wyższej. Musiałby to być kandydat majętny lub przynajmniej dobrze rokujący na przyszłość.

A gdzie uczucie?

Obawiam się, że bardziej niż zakochanie odczuwałaby pani ogromną presję, żeby wyjść za mąż. Czułaby się pani obciążeniem dla swoich rodziców i miała poczucie, że musi się im "odpłacić" za pieniądze, które w panią z wielkim trudem zainwestowali.

Co mogłabym zrobić, żeby zwiększyć swoje szanse na szczęśliwe zamążpójście?

Było kilka sposobów. Najważniejszym był oczywiście posag, który czynił z kandydatki łakomy kąsek na rynku matrymonialnym. Natomiast mając takie zabezpieczenie materialne, musiałaby pani uważać na łowców posagów lub klasycznych uwodzicieli, których w tamtych czasach nie brakowało. Dziś nazwalibyśmy ich oszustami z Tindera. Co gorsza, wielu z tych mężczyzn miało długi, więc szukali żony, by je spłacić.

Wynika z tego, że małżeństwo w tamtych czasach nie miało nic wspólnego z romantyzmem. Było uwarunkowane polityką, a w zasadzie - ekonomią.

Rzeczywiście tak było, ale oczywiście nie brakowało też związków zawieranych z miłości czy też tych samych powodów, z których zawierane są one dziś - z powodów rodzinnych, religijnych czy towarzyskich. Jednak w mojej książce chciałam pokazać, że pod koniec XIX wieku podejście do małżeństwa było dużo mocniej niż dziś rozpatrywane pod względem ekonomicznym.

Brzmi trochę jak ubezwłasnowolnienie kobiet.

Bo trochę tak było. Kobiety miały organiczne możliwości zarabiania pieniędzy i rozporządzania majątkiem. Ekonomiczny los kobiety był ściśle uzależniony od mężczyzny. Małżeństwo było jej jedynym celem w życiu, ale też jedynym ratunkiem przed biedą. Generowało to brutalny rynek matrymonialny, na którym nie brakowało drapieżnych zachowań.

A jednocześnie to były czasy, kiedy zaczynały się budzić idee emancypacyjne.

Owszem. Społeczeństwo się zmieniało. Powoli kiełkowały nowe idee, ale też pojawiały się nowe możliwości dla kobiet, np. edukacja wyższa, szersze otwarcie rynku pracy. To powodowało, że część kobiet wcale nie garnęła się do wyjścia za mąż, bo widziały inne drogi życia. W związku z tym pojawiła się narracja, która miała zachęcać kobiety do małżeństwa, do zawierania tej transakcji ekonomicznej. Opowiadano im, że małżeństwo przyniesie im wiele korzyści, nie tylko finansowych. Mówiono, że jest ono dobre też dla samorozwoju, że dopełnia kobietę, że pozwala się jej realizować.

"Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym" Alicji Urbanik-Kopeć
"Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym" Alicji Urbanik-Kopeć© Materiały prasowe

Ta narracja miała być nadbudową nad zimnym handlem sobą?

Zdecydowanie. Powstały nowe metody przymuszania ludzi do utrzymywania tradycyjnego podziału ról społecznych, rodziny i społeczeństwa. To był moment, kiedy społeczeństwo mogło pójść inną drogą, zacząć uznawać małżeństwo nie za mus, tylko jedną z alternatyw budowania relacji społecznych. Ale tak się nie stało.

I tak funkcjonuje do dziś. Oczywiście społeczeństwo jest dziś bardziej liberalne, jednak nadal istnieje dążenie, a niekiedy nawet presja, by wchodzić w związki małżeńskie.

To wciąż pokutuje. Ja mam taką teorię, którą eksploruję w swoich książkach, że jeśli chodzi o postrzeganie świata i jego wartości, to nadal mentalnie żyjemy w XIX wieku, tylko o tym nie wiemy. Oczywiście nie dosłownie, bo to już nie jest ten sam świat, ale nadal opiera się na ideach i wartościach, które powstały wówczas. Możemy je negować albo wdrażać, ale te przekonania, że coś należy (albo nie!) zawsze są gdzieś obok nas.

Na przykład to, że każda kobieta powinna wyjść za mąż.

Tak, zauważmy, że nadal funkcjonuje przekonanie, że małżeństwo realizuje kobietę. Pozwala jej się spełniać. Wciąż pokutuje stereotyp starej panny, kobiety, która na starość jest samotna, zgorzkniała i nieszczęśliwa. Zauważmy, że kobieta, która nie wyszła za mąż, nadal postrzegana jest jako gorsza, mniej wartościowa, czy zwyczajnie nieszczęśliwa. Nierzadko staje się obiektem kpin.

Albo niesławnych, lecz wciąż powielanych pytań, które padają przy świątecznym stole: "Córeczko, kiedy w końcu przywieziesz kawalera?". Czy bardziej wprost: "Kiedy wyjdziesz za mąż?".

Dokładnie tak. I o tym jest moja książka, która doskonale wyjaśnia, jaki jest grunt tego zjawiska. Tego typu pytania są pokłosiem tamtych czasów, kiedy to na kobietach była wywierana presja, by wyjść za mąż. To jest bezpośrednio wzięte z XIX wieku.

Wróćmy do mnie, XIX-wiecznej panny na wydaniu. Załóżmy, że mam już posag, ale żaden kawaler nie pojawia się na horyzoncie. Szukam przyczyny tej sytuacji. Dowiedziałam się, że muszę też zachowywać się - a raczej nie zachowywać się - w określony sposób. Ponoć nie powinnam obnosić się ze swoją wiedzą i wykształceniem, jeśli takowe mam.

To były czasy, w których pojawiła się moda na wszelkiego rodzaju poradniki dla kobiet. Radzono w nim kobietom, jak mogą zwiększyć swoje szanse na korzystne zamążpójście. Rzeczywiście niektóre z nich odradzały ujawnianie swojej wiedzy przed potencjalnymi kandydatami na męża. Za to cenionymi "talentami" były dobre maniery, umiejętność gry na instrumentach, taniec oraz posiadanie ładnych sukienek.

Dobrze rozumiem, że żona miała pełnić funkcję reprezentacyjną na imprezach towarzyskich?

Tak. I dotyczyło to nie tylko bardzo zamożnych mężczyzn, ale też tych z mieszczaństwa. Żona miała potwierdzać ich status społeczny lub windować go w górę. Dziś powiedzielibyśmy, że mężczyźni szukali trophy wife (z ang. żony trofeum – przypis red.). Niestety taka żona była kosztowna, bo przecież trzeba było ją utrzymać.

Mam już posag, modne sukienki, a nawet umiem grać na fortepianie. Kawalera nadal brak. Tinder jeszcze nie istnieje. Co robić?

Może pani dać ogłoszenie do prasy. Popularne były wówczas ogłoszenia matrymonialne "Pani pozna pana". Wbrew pozorom wcale nie była to forma desperacji, lecz coś zupełnie normalnego, na przykład dla osób z prowincji, gdzie możliwości poznawania nowych osób były ograniczone. Choć konserwatyści uznawali to za coś nieprzyzwoitego, za handlowanie ludźmi.

Ogłoszenie też nie podziałało. Lata mijają, a ja już tracę nadzieję. Powoli zaczynam wokół siebie słyszeć szepty o staropanieństwie. Ile mogę mieć lat, by uznano mnie za starą pannę?

To zależy, kto by szeptał, jednak myślę, że około 25 lat. Powyżej 25 lat perspektywy się zawężały. Jednak wiek 30 lat uznawany był już za koniec dla kobiety na rynku matrymonialnym. Oczywiście zdarzało się, że mąż wychodziły nawet starsze kobiety, jednak zwykle wtedy mogły liczyć na męża "z drugiego obiegu", czyli wdowca albo starego kawalera.

Dobiłam trzydziestki. Męża nadal brak. Moja uroda traci świeżość, co staje się zauważalne. Presja na zamążpójście sięga zenitu. Gabinety medycyny estetycznej jeszcze nie istnieją. Co mogę zrobić, by oszukać czas?

Ówczesne stare panny nie znały jeszcze botoksu, ale również za wszelką cenę chciały podtrzymać młody wygląd. W tym celu nosiły się jak młode dziewczyny: wybierały jasne sukienki, wkładały kwiaty we włosy. Wówczas włosy były bardzo ważnym atrybutem urody, więc kobiety utrzymywały je długie, nierzadko dopinały sztuczne, by dodać im bujności. Do tego dochodził puder rozjaśniający cerę, czasem róż, który dodawał młodzieńczego rumieńca.

Hurra! Jej kawaler! Posag, talenty, ogłoszenie, puder i róż podziałały. Znalazłam wybranka. Jakie są szanse, że będzie on wobec mnie uczciwy.

Znów odpowiem: to zależy. Oszustów matrymonialnych nie brakowało. Przytoczę pewną historię. Mężczyzna z klasy robotniczej uwiódł 15-letnią dziewczynę, córkę piekarza, Julkę. Obiecywał jej, że się z nią ożeni, kiedy ona skończy 17 lat. Czekała. W międzyczasie dochodziło do stosunków seksualnych. Okazało się, że mężczyzna nie ożenił się z Julką, lecz wybrał "lepszą partię", czyli córkę właściciela restauracji. Julka postanowiła się zemścić. W dniu ślubu czekała pod kościołem na parę młodą. Oblała świeżo upieczonego pana młodego ługiem, w wyniku czego ten stracił wzrok

Pod koniec pani książki pojawia się takie spostrzeżenie, że kobiety "brzydkie" miały lepiej, bo były wolne, a raczej wyzwolone z rynku matrymonialnego.

Owszem, bo rynek matrymonialny dla wielu "ładnych" kobiet był tak opresyjny, że niektóre z nich uznawały, że lepiej być "brzydką", bo mężczyźni w ogóle nie będą zwracać na nie uwagi. Kolokwialnie mówiąc: odczepią się. Taka kobieta będzie mogła zająć się swoim życiem, nie musiała brać udziału w tańcu matrymonialnym. Oczywiście były to spostrzeżenia zrodzone z frustracji, której doświadczały kobiety z powodu presji, by wyjść za mąż. Ta myśl mogła być pierwszym krokiem do emancypacji.

Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Zapraszamy na grupę na Facebooku - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Komentarze (53)