Takich kobiet jak Agnieszka jest w Polsce garstka. Inne rezygnują po kilku akcjach
33-latkce udało się wśliznąć do środka na tylne siedzenie. – Chwyciłam jej głowę, stabilizując odcinek szyjny i mówiłam do niej, żeby odwrócić uwagę od tego, co się działo – opowiada. Strażaczka wspierała uwięzioną kobietę, a w tym czasie inni cięli auto.
05.11.2018 | aktual.: 06.11.2018 08:53
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Państwowa Straż Pożarna to najbardziej hermetyczna służba w Polsce. Kobiety wciąż są tutaj ewenementem. W 2018 roku zliczono, że stanowiły one około 4 procent zatrudnionych funkcjonariuszy.
Statystyki i tak nie odzwierciedlają realiów, bo z grona ponad tysiąca pań, garstka pracuje w tzw. podziale bojowym. Reszta to pracownice biurowe lub dyspozytorki, które odbierają telefony ze zgłoszeniami. - Udało mi się dostać dopiero za trzecim razem. W pierwszej jednostce nie wzięli mnie, bo nawet nie mieli warunków, czyli osobnej sypialni i toalety. W drugiej dowódca z góry stwierdził, że załoga nie zaakceptuje baby – opowiada w rozmowie z WP Kobieta Agnieszka Wojciechowska.
Agnieszka od dziewięciu lat pracuje w podziale bojowym w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej w Krakowie. Jest jedyną kobietą w 66-osobowej jednostce. – Na początku robiono sobie ze mną zdjęcia na pamiątkę, bo każdy był przekonany, że zrezygnuję po kilku akcjach – wspomina. Jej życie wydaje się niektórym tak nierealne, że jedna z redakcji zrezygnowała z opublikowania wywiadu z nią. Stwierdzono, że historia jest zbyt nierealna i żadna z czytelniczek nie byłaby w stanie utożsamić się z bohaterką.
Wielu mężczyzn może pozazdrościć jej sprawności
33-latka nie dosyć, że nie zrezygnowała, to jeszcze nieustannie udowadnia, że nadaje się do tej pracy lepiej niż niejeden kolega po fachu. Tak przynajmniej mówią ci, którzy ją znają i wiedzieli w akcji. Okazji do udowadniania ma wiele, bo jednostka, w której pracuje, jest trzecią w Polsce pod względem liczby wyjazdów.
Agnieszka jest świetnie przygotowana fizycznie. – Przez wiele lat przed służbą zaczynałam dzień od basenu, przepływam niemal cztery kilometry – opowiada. – Koledzy nie kryli zdumienia, a niektórzy z nich żartowali, że przez całe swoje życie nie przepłynęli takiego dystansu – dopowiada.
Sprawność fizyczna w połączeniu z filigranową posturą sprawia, że strażaczka często jest jedną z niewielu osób, które radzą sobie w akcji. – Przyjechaliśmy do wypadku samochodowego, gdzie w zmiażdżonym aucie siedziała uwięziona kobieta z zakleszczonymi nogami. Była przytomna. Krzyczała z bólu. Jedyną możliwością, żeby się do niej dostać, była tylna szyba– opowiada strażaczka.
33-latce udało się wśliznąć do środka na tylne siedzenie. – Chwyciłam jej głowę, stabilizując odcinek szyjny i mówiłam do niej, żeby odwrócić uwagę od tego, co się działo – opowiada. Wspierała uwięzioną kobietę, a w tym czasie inni cięli auto.
Ciężko rozmawiać z osobami, które uległy wypadkowi. Każda sytuacja jest inna. Agnieszce jednak się to udaje. Tamtego dnia jej rozmowa skupiła się na zdarzeniach sprzed kilku godzin, aż w końcu kobieta sama powiedziała, że wraca do córki. - To był punkt zaczepienia, więc mówiłam jej, że jest do kogo wracać, że ma powód, by jeszcze przez chwilę z nami współpracować i wytrzymać w bólu - tłumaczy.
Pomogła, chociaż miała wiele do stracenia
Agnieszka czuje się strażakiem nie tylko na służbie. W pewne ciepłe niedzielne popołudnie wskoczyła w szpilki, zabrała 4-letniego synka i wybrała się na spotkanie ze znajomymi. – Jadąc zauważyłam tłum gapiów, który zebrał się na środku ulicy. Zostawiłam Franka w aucie i pobiegłam zobaczyć, co się dzieje – wspomina. Kilkanaście osób stało wokół roztrzaskanego samochodu i nagrywało, jak zrozpaczony mężczyzna błaga o pomoc dla żony. Nikt nie zareagował.
33-latka, która jako zawodowy strażak ma kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy, podeszła do pasażerki jako jedyna. Nie stwierdziła oddechu i zdecydowała, że trzeba natychmiast wyciągnąć panią z auta, aby rozpocząć reanimację. Nadjechała Ochotnicza Straż Pożarna, która jej pomogła. Karetka przyjechała po kilkunastu minutach, ale kobiety nie udało się uratować. - Później dowiedziałam się, że w trakcie uderzenia doznała rozległych obrażeń wewnętrznych, więc nie było szans, by ją uratować – przyznaje.
Strażaczka podjęła decyzję o wyciągnięciu kobiety pomimo tego, że nie była na służbie i mogła ściągnąć na siebie duże problemy. – W przypadku błędnych decyzji trzeba później za nie odpowiadać, czasami takie sprawy ocierają się o sąd – tłumaczy Wojciechowska.
"Jestem matką i to nigdy się nie zmieni"
Agnieszka bez zastanowienia ruszyła na pomoc, mimo że musiała zostawić syna w samochodzie. Jednak na co dzień nie potrafi wyzbyć się lęku o jego bezpieczeństwo. – Mieszkam w rejonie, który podlega pod działania mojej jednostki. Gdy wzywają nas do wypadku samochodowego, a wiem, że tą trasą mógłby jechać Łukasz z synem, to od razu dzwonię do niego i sprawdzam, czy są bezpieczni – przyznaje strażaczka. – Jestem matką i to nigdy się nie zmieni – dodaje.
Ojciec i brat Agnieszki również są strażakami, dlatego gdy jej mama usłyszała, że córka składa papiery na studia pożarnicze, próbowała wyperswadować jej ten pomysł. – Doskonale wiedziała, jak niebezpieczna jest praca na służbie – wspomina. Jednak Agnieszka czułaby się źle w innym zawodzie. – Przez chwilę pracowałam w biurze i czułam, że to nie to. Wracałam do domu nieszczęśliwa, bo brakowało mi emocji – przyznaje.
W podziale bojowym adrenaliny jest aż w nadmiarze. Strój strażacki zapewnia ochronę do 800 stopni Celsjusza, jednak gdy jest się w samym środku pożaru, ciało odczuwa wysoką temperaturę. – Piecze mnie złoty łańcuszek na szyi – dopowiada. Dodatkowym utrudnieniem jest sprzęt, który strażak musi mieć na sobie. Łącznie to 35 kilogramów. Agnieszka waży 60 kg.
Inne kobiety szybko rezygnowały
Słuchając historii Agnieszki, mam wrażenie, że każdy, kto ją pozna, traktuje jak bohaterkę. Kobieta nigdy nie wycofuje się z akcji i ratuje ludzkie życie nawet gdy szanse dla takiej osoby są bardzo znikome. – Wyciągnęliśmy z auta 20-latka w tragicznym stanie. Stabilizowałam mu miednicę, która "pływała", a koledzy rozcinali auto, robiąc dostęp do poszkodowanego – opowiada Agnieszka.
Pomimo udanej akcji chłopak jest do dzisiaj w śpiączce, a jego rehabilitacja, ze względu na wysokie koszty, jest niemal niemożliwa. Zrozpaczona matka całymi dniami czuwa przy nim w szpitalu, a sąsiedzi mówią, że chociaż z jednej strony cieszy się, że syn przeżył, to z drugiej ma ogromny żal w sercu, bo nie potrafi mu pomóc.
Jest niewiele kobiet wykonujących taką pracę jak Agnieszka. Ona sama przyznaje, że słyszała jedynie o pięciu. - Chętne były, ale po kilku miesiącach pracy rezygnowały – twierdzi. Zapytałam Agnieszki, ile razy ona chciała zrezygnować. – Ani razu – odpowiedziała bez zawahania.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl