"To nie chodzi o to, że ja się obraziłam na Boga. To Kościół wypiął się na mnie". Maja czuje się wyklęta
Kościół nie ma im zbyt wiele do zaproponowania, nic więc dziwnego, że czują się odrzuceni. Dla narodzin upragnionego dziecka są jednak w stanie iść na krucjatę, sami przeciwko ogromnej instytucji, która ma miliony wiernych.
"Popatrzyłam na nie i zaczęłam wyć"
Majka pochodzi z katolickiej rodziny. Rodzice prowadzali ją do Kościoła w każdą niedzielę i święta. Nauczyli, że jest ktoś tam na górze, kto nadzoruje wszystkim i ma ludzi w swojej opiece, zwłaszcza jeżeli dbają o wypełnianie boskich przykazań. Modliła się więc do Boga zawsze, ale przez 4 lata, kiedy starali się z mężem o dziecko, robiła to w specjalny sposób. Niestety bez rezultatu, choć nawet na pielgrzymkę poszła w tej intencji.
Któregoś dnia padła propozycja, w sumie to nie wie nawet, kto pierwszy z nią wyskoczył – ona czy mąż. Może jednak in vitro? A zaraz pojawiły się wątpliwości. Czy są na to gotowi i jak w ogóle mają przekazać decyzję rodzicom? Jak to zostanie odebrane, no i jak pogodzić to z wytycznymi płynącymi z wiary katolickiej?
- Gdy powiedzieliśmy moim rodzicom, że zdecydowaliśmy się jednak, po wielu rozmowach, rozpocząć procedurę in vitro, zapadła cisza. Tata patrzył na nas i nieśmiało zapytał – może jeszcze poczekajcie? Mama siedziała ze spuszczoną głową i nic nie mówiła. Po chwili wyszeptała – będę się za was modlić. Wtedy zrozumiałam, że przyjdzie mi się zmierzyć nie tylko z rozczarowaniem i trudami związanymi z in vitro, ale też będę miała przeciwko sobie bliskich. Poczułam złość, że coś mi jest odbierane. Tak samo jak w szpitalu, tamtej sceny nie zapomnę do końca życia – wspomina Maja.
- Na sali było nas 7, jedne leżały na obserwacji, inne robiły badania albo szykowały się do różnych zabiegów. Wieczorem trzy z nich wyjęły różańce, jakoś się dogadały chyba, bo październik to miesiąc różańcowy. Zaczęły się modlić, każda w swojej intencji. Popatrzyłam na nie i zaczęłam wyć. Zrozumiałam, że za chwilę dla Kościoła stanę się wyklęta. Chwyciłam za telefon i wybiegłam na korytarz. Byłam jak w amoku, zadzwoniłam do męża i zaczęłam wrzeszczeć. "Dlaczego Kościół nie rozumie moich potrzeb, choć dałam mu tak wiele przez 30 lat? Teraz będą mieli mnie w dup..e! Jeżeli oni uznają, że jestem gorsza, bo chcę mieć własne dziecko, niech się pierd…ą”. Wrzeszczałam i płakałam, aż ludzie na mnie dziwnie się patrzyli. I Ewa, chcę żebyś to dobrze zrozumiała. To nie chodzi o to, że ja się obraziłam na Boga. To Kościół się na mnie wypiął - tłumaczy rozgoryczona.
Majka ma córkę, udało się za drugim podejściem. Z rodzicami nie utrzymuje kontaktu, jej córka widziała dziadków dwa razy.
"Jak usłyszał o in vitro, wylał na mnie wiadro pomyj”
Monika ma 33 lata, pochodzi z bardzo religijnej rodziny. Z mężem pięć lat starali się o dziecko. Początkowo nie denerwowali się, bo bardzo wcześnie się pobrali i uznali, że przyjdzie i na nich czas. Potem Monika zaczęła dostrzegać krzywe spojrzenia rodziny i słyszeć przytyki, że jest ciągle płaska. Jej mąż pochodził z wielodzietnej rodziny, sporo ich było w domu. Ona też miała dwie siostry, więc nie spodziewała się, że w ich sytuacji będą mieli jakiekolwiek problemy z zajściem w ciążę. Niestety lekarze długo nie dawali im jasnej odpowiedzi, jeden jajowód niedrożny, ale jest drugi, więc trzeba się relaksować i próbować, bo młodzi są. Potem było już za późno. Teraz myśli, że to ona sama nie chciała dopuścić do siebie myśli, że nic z tego nie będzie. Długo modliła się o cud, a zaprzyjaźniony z rodziną ksiądz regularnie odprawiał msze w intencji pojawienia się nowego członka rodziny.
- Czułam się winna, że przeze mnie nie możemy mieć dzieci. Mój mąż cztery lata po ślubie przyszedł do mnie i powiedział – a może spróbujemy in vitro? Byłam wściekła, że mi w ogóle cos takiego proponuje. Znał moje poglądy i wiedział, że to wbrew mojej religii. Naszej, bo mąż też chodził do Kościoła, choć dla niego to nie było nigdy tak ważne jak dla mnie. Zaczęło się między nami źle dziać, przepraszam, ale nie chcę do tego wracać. To zbyt trudne – mówi Monika i słychać, że załamuje jej się głos. – W końcu postawił mi ultimatum, mam podjąć decyzję, bo on chce mieć dzieci. Nie dodał, że mnie zostawi, ale czułam, że to wisi w powietrzu.
- Postanowiłam pójść do księdza i porozmawiać z nim o tym. Powiedziałam, że chcę wypełnić swoją powinność wobec męża, że pragniemy mieć dzieci, że modliłam się tyle lat i nic. Jak usłyszał o in vitro, wylał na mnie wiadro pomyj. Byłam zdruzgotana i wściekła zarazem. Usłyszałam, że nie jestem godna miłosierdzia, bo jestem słaba i nie potrafię z pokorą przyjąć swojego powołania. Że może nie zasłużyłam na dziecko i że Bóg wie lepiej, co komu pisane. Popłakałam się i pojechałam od razu do mamy. Chciałam to mieć za sobą, bo byłam pewna, że ona zachowa się podobnie jak ksiądz. Zaskoczyła mnie jak nigdy wcześniej. Powiedziała – "Przecież ja widzę, jak ty się męczysz. Ja to się nie znam na tym wszystkim, ale dziecko to dziecko. A Kościół olej, męża stracisz, będzie gorzej".
Osiemnaście miesięcy od pierwszej próby Monika urodziła syna. – Nie żałuję niczego, trochę przejrzałam na oczy. Niby kochają wszystkich w tym Kościele, a potem okazuje się, że tylko tych, co chodzą jak psy na smyczy. Boga nie skreśliłam jeszcze całkowicie. Modlę się do niego, rozmawiam, ale na mszę nie pójdę – dodaje.
"Przecież to morderstwo"
Patryk ma 44 lata i nie ma dzieci. Nigdy nawet się nie zastanawiał nad in vitro, choć nie ukrywa, że starają się z żoną od lat o dziecko. – Ludzie mnie czasem pytają, czemu nie skorzystam z in vitro. A ja mówię, że jeszcze nie oszalałem. Przecież to morderstwo – dodaje. Gdy pytam go, dlaczego morderstwo, od razu zaczyna rzucać hasła żywcem skopiowane od księży straszących z ambony ogniem piekielnym i bruzdą na twarzy.
Pytam, czy żona ma takie samo zdanie na temat takiej metody zapłodnienia, ale przerywa mi, mówiąc: - Tak, dla mojej żony wiara jest najważniejsza, mamy swoje zasady. Widocznie Bóg ma wobec nas inne plany, żona została nauczycielką, spełnia się w taki sposób. Gdyby urodziła własne, musiałaby zostać z nimi w domu, a tu tyle dzieci korzysta z jej dobroci. Pani tego pewnie nie zrozumie – trochę kpiąco odpowiada. Niestety nie wyjaśnia mi, dlaczego jest to dla mnie zbyt trudny temat do zgłębienia.
Kościół nie uznaje metody in vitro i stanowczo zakazuje korzystania z niej wiernym. Ludzie mają nie bawić się w Boga i nie ingerować w jego plany. Na dziecko trzeba zasłużyć, a nie decydować samodzielnie, kto będzie mógł się cieszyć z jego narodzin. Do poczęcia ma dojść w tradycyjny sposób, bez udziału osób trzecich, inaczej może zajść przypuszczenie, że dziecko staje się przedmiotem egoistycznych pobudek.
Trzeba sobie postawić kilka pytań
- Najgorzej jest wtedy, kiedy pojawiają się naciski, kiedy ludzie stoją przed trudną decyzją życiową. Oczekują wsparcia, a spotykają się z niezrozumieniem, a nawet jawną niechęcią – wyjaśnia w rozmowie z WP Kobieta psycholożka Monika Dreger. – Podejmując decyzję o zapłodnieniu in vitro, musimy sobie postawić kilka kluczowych pytań: czy poradzę sobie potem z wyrzutami sumienia, czy wyobrażam sobie życie bez dziecka? Czy poświęcę dobre relacje z ciocią Hanią, która być może powie, że nie będzie tolerować mojej decyzji, a nawet zaprzestanie kontaktować się z naszą rodziną? Co jest tak naprawdę dla mnie najważniejsze? – zachęca do przemyśleń psycholożka.
- To my sami kreujemy naszą rzeczywistość, nie możemy na nikogo zrzucać odpowiedzialności za swoje decyzje. Jeżeli już podejmiemy je, bądźmy świadomi i wówczas nie patrzmy na boki. Niech świat przestanie się liczyć, a nasze marzenia staną się w końcu najważniejsze. Wiara jest ważna i są osoby, które absolutnie nie pomyślą ani przez chwilę o takiej formie zapłodnienia. Są też tacy ludzie, którym religia nie przeszkadza podejmować decyzji zgodnie z własnym sercem i przystępują do procedury in vitro. To ustalenie priorytetów jest kluczowe w tej sprawie, jeżeli odpowiemy sobie na pytanie i podejmiemy świadomą decyzją, biorąc pod uwagę konsekwencje, wówczas będzie nam łatwiej, a i poczucie winy będzie mniejsze - radzi psycholożka
- Nie musimy też ogłaszać całemu światu, że staramy się o dziecko poprzez zapłodnienie pozaustrojowe – zapewnia Monika Dreger. - Nie zapominajmy też o tym, by pomyśleć o swoim partnerze. Jeżeli jedna ze stron zaczyna cisnąć drugą, bo marzy o dziecku i wie, że są metody, by wspomóc ten proces, a ta druga nie chce współpracować z powodów religijnych, może to prowadzić do nerwowych sytuacji. Trzeba sobie wówczas powiedzieć, że liczy się tak naprawdę efekt – dodaje.
Każdy komentuje, niewielu potrafi wytłumaczyć
Co piąta para na świecie nie może mieć dziecka, a w Polsce około miliona osób zmaga się z niepłodnością. Dla wielu z nich in vitro to jedyny sposób na zrealizowanie wielkiego marzenia. Światowa Organizacja Zdrowia uznała niepłodność za chorobę społeczną, ale w Polsce ludzie nadal sami muszą ponosić koszty zapłodnienia pozaustrojowego. Przyczyn niepłodności jest wiele i dotyka coraz więcej osób. Nadal jednak, choć wszyscy chętnie zajmują stanowisko, nie każdy jest w stanie wyjaśnić, na czym tak naprawdę polega procedura in vitro.
Najprościej rzecz ujmując to sytuacja, gdy do zapłodnienia dochodzi poza organizmem kobiety. Kobieta poddawana jest stymulacji hormonalnej. Gdy pęcherzyki osiągną odpowiednią wielkość, kobiecie zostanie podana gonadotropina kosmówkowa. Pobrane komórki jajowe dojrzewają w inkubatorze przez 3-6 godz., a potem łączy się je z plemnikami. Po kolejnych 19 godzinach sprawdza się, czy doszło do zapłodnienia, a potem umieszcza się max. 2-3 zarodki (po kilku dniach) w jamie macicy. Po dwóch tygodniach wykonuje się test ciążowy. Pozostałe zarodki zamraża się w ciekłym azocie, by wykorzystać je w późniejszym czasie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl