Trzymała mamę za rękę, gdy ta umierała. "Była dla mnie wszystkim. Moim sercem, przyjacielem..."
- Zastanawiam się, w jaki sposób pisać. Co mogę, co mi wypada? Czy dozwolone jest używanie słów mięso, kał, odór? Czy wolno mi pisać o bólu, czopkach doodbytniczych i hektolitrach kroplówek? - pisze Małgorzata Friedel. Dwa lata temu jej mama zmarła na raka. To była okrutna walka.
24.04.2017 | aktual.: 24.04.2017 17:06
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To był taki mikołajkowy prezent. 6 grudnia 2010 roku rodzina Małgorzaty dowiedziała się, że jej mama Grażyna (M.) jest chora na raka. Zaczęło się od piersi, której nie można było usunąć. Guz rósł na żebrach. Byli przekonani, że walka z nowotworem potrwa miesiąc. Będzie radioterapia, chemioterapia, potem rehabilitacja i po sprawie. Tyle że rak był złośliwy.
Szybko pojawiły się kolejne przerzuty. Na kościach, na wątrobie.
Zaczęło się od bólu
Zdrowa do niedawna kobieta z każdym tygodniem traciła kontrolę nad swoim ciałem.
- Stan żeber uniemożliwiał normalne funkcjonowanie. M. nie mogła się odwrócić na bok, a nawet przeciągnąć albo unieść rąk do góry. Siedziała w fotelu taka mała i bezbronna, kiedy któreś z nas zakładało jej ubrania - pisze Małgorzata w pamiętniku "Moja mama jest aniołem". - Potem przyszła kolej na mycie i inne czynności higieniczne. W bardzo szybkim tempie T. stał się prawdziwym znawcą tematu. Silny, zdecydowany, a jednocześnie bardzo delikatny. M. poddawała się jego ruchom. Woda, gąbka, woda, wycieranie ręcznikiem. Z każdym dniem wzrastał we mnie podziw do T. Facet, który dotąd wydawał mi się raczej słoniem w składzie porcelany, stał się doskonałym opiekunem. (...) Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy T. wykonał M. manicure - opisuje.
Rak wżynał się w kości. Dużo pisze się o różnych historiach ludzi chorujących na nowotwory. Rak piersi, rak wątroby, prostaty… Nic jednak nie jest w stanie przygotować człowieka na starcie z rakiem w rzeczywistości. Małgorzata nie miała pojęcia, że właśnie tak będzie wyglądać życie jej mamy.
Z nowotworem walczyła prawie pięć lat.
- Gdy słyszałam hasło nowotwór, właściwie wyobrażałam sobie tylko jedno - zasadniczą chorobę, która wyniszcza i powoduje ból. Nikt mi nie powiedział, że nowotwór jest jak trucizna i że nawet jeśli działa powoli, to bardzo sprawnie i systematycznie. Że krok po kroku, komórka po komórce zajmuje cały organizm, że niszczy... Niszczy tak, że człowiek zostaje już tylko samym cierpieniem - wspomina.
Osoby, które doświadczyły choroby bliskich, a może i swojej, doskonale wiedzą, co ma na myśli. - Rak to taki ogromny worek bez dna, do którego stopniowo wkłada się życiowe niedogodności i dolegliwości współwystępujące. To miejsce na cały syf i gówna tego świata. Przeklęte ciemności, do których nikt nie powinien zaglądać. Jaskinia, z której nie ma już powrotu - pisze Małgorzata.
Mówi się więc o wymiotach. - Gówno prawda. Nie było ich. M. dostawała skuteczne leki przeciwwymiotne, działały. A przecież bohaterowie w filmach puszczają pawia po chemii. Ot, taka niespodzianka - wymienia Gosia.
I dalej: a czy w mediach powiedzą ci coś o wypróżnianiu się? Pacjent nie srał od siedmiu dni? Oddawanie kału nie ma końca? Powiedzą ci to? A przecież to całkowicie normalne. Nadmiar leków i coraz trudniejsze przyswajanie pokarmów - to wszystko ma swoje konsekwencje.
Łysienie - to normalne, że po chemii wypadają włosy. Ale nikt nie uświadomił jej, że mamie wypadną też inne włoski. - Pewnego dnia M. zaczęły wypadać rzęsy i brwi, potem nie zostało z nich zupełnie nic. I co? To nieważne, racja. Nie ma brwi, nie ma rzęs i tyle. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak poważne będzie to miało konsekwencje. Każdy pyłek, kurz, okruszek stanowiły dla niej zagrożenie. Nie osadzały się na rzęsach, od razu wędrowały do gałki ocznej, powodując silne infekcje - wspomina.
Nadzieja umiera ostatnia
Pamiętnik Małgorzaty to wyjątkowo poruszające wspomnienie tego, jak żyje się z chorobą. Niczego nie ukrywa. Otwarcie opisuje wszystko, co działo się w trakcie leczenia. Są przecież dni dobre, ale są takie, gdzie nic nie pomaga, a ból wypełnia cały dom. Przyznaje też, że w takich chwilach człowiek jest zdolny do wszystkiego, nawet do zmiany swoich osobistych przekonań. Gdy tradycyjne rozwiązania zawodzą, jesteś w stanie uwierzyć we wszystko.
- Na oddziale onkologicznym trwają wśród pacjentek nieustanne debaty na temat wszelakich możliwości leczenia. Chemia i radioterapia, to mamy. Ale co jeszcze możemy zrobić? Ile pacjentek, tyle opinii i pomysłów. Usiądź wśród nich, a zrozumiesz, jak ogromna jest wola życia, jak ważna jest walka - przekonuje Gosia.
Razem z tatą i siostrą szukały dla mamy jakiegoś alternatywnego leczenia. Z lekarzy nie zrezygnowały, ale próbowały jakoś pomóc. Napój z ostrych papryczek, proszek z pestek moreli, jagody goi - nie zaszkodziły, ale i nie pomogły. Pomógł za to znachor - uśmierzał ból, a po takich "seansach" jej mama była odprężona, miała apetyt. Znachor nigdy nie obiecywał, że wyleczy raka. Nie brał też od rodziny pieniędzy. Dawał za to nadzieję.
Pod koniec 2013 roku pojawił się guz na piersi. Na początku lekarze mówili, że to tylko narośl. A pierś z każdym dniem wyglądała coraz gorzej. Zrobiła się ogromna, czerwona, gorąca i bolesna.
- Nigdy nie zapomnę wzroku młodego lekarza, który badał mamę w szpitalu. Był przerażony, poprosił o zgodę na wykonanie zdjęcia telefonem komórkowym i przesłanie go doświadczonemu koledze. Znaliśmy go, był jednym z lepszych specjalistów i od tamtej pory nasze drogi się połączyły - wspomina Małgorzata.
Zobacz także
Potwór
Diagnoza? Mięsak. Atakował ze zdwojoną siłą. Konieczne było usunięcie piersi. Po miesiącu guz zaczął odrastać. Jak opisuje to Małgorzata, stawał się przerażającym potworem.
- M. nazywała mięsaka wielkim skurw...nem (cenzura pochodzi od redakcji). Wydawało się, że rośnie każdego dnia. Zgodnie z przypuszczeniami lekarzy skóra na klatce piersiowej zaczęła pękać. Najpierw powoli, ale zauważalnie, a potem po prostu pojawiła się otwarta rana. Z każdą żyłką i mięsem na wierzchu. Byłam przerażona, nie wiedziałam, co teraz zrobimy. Przecież wszystko wychodziło na zewnątrz, widziałam białe niteczki, całą żywą tkankę. Nadal mam w głowie ten widok, nie potrafię się go pozbyć - pisze w pamiętniku.
Stało się dla niej jasne, że mama już z tego nie wyjdzie. Guz w najgorszym momencie przypominał rozmiarem kalafiora.
- Moim celem życiowym stało się bycie przy niej. Inaczej nie potrafiłam. Powroty do domu na weekendy, kiedy T. nie pracował, powodowały u mnie wyrzuty sumienia, kompletnie nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca, nie będąc z nią. Efekt był taki, że wisiałam na telefonie, zapominając o tym, że sama już przecież założyłam rodzinę - wspomina.
Małgorzata, kiedy jej mama zachorowała, dopiero co skończyła licencjat na filologii polskiej, zaczynała studia magisterskie. Wyszła za mąż, znalazła pracę. Ale choroba zatrzymała jej życie prywatne. Poświęciła się opiece nad mamą.
- Była dla mnie wszystkim. Moim sercem, przyjacielem, centrum wszechświata. Kimś, bez kogo życie po prostu nie było dla mnie możliwe. Zazwyczaj starałam się być silna, robiłam dobrą minę do złej gry. Nie pokazywałam M. jak bardzo jestem nieszczęśliwa, jak bardzo się boję - pisze.
- Role w moim życiu zmieniły się zupełnie. Nagle byłam odpowiedzialna za M., która w moich oczach poniekąd stała się dzieckiem. Bo przecież, drogie matki Polki, czy swojego dziecka się nie ubiera, nie myje, nie głaska, nie pociesza, nie zmienia mu pieluch? I kochałam M. tak, jak mogłabym kochać swoje dziecko, gdybym tylko je miała. Nie potrafiłam przynależeć już do kogoś innego, a tym bardziej do samej siebie. Nie mogłam być już żoną, przyjaciółką, siostrą. Stałam się chyba tylko córką - dodaje.
Zobacz także
Umiera się tydzień
27 czerwca 2014 roku jej mama po raz ostatni wyszła z domu "dla przyjemności". Były to siedemnaste urodziny starszego syna jej córki. W połowie sierpnia 2014 roku mięsak odkrył swoje najgorsze oblicze. Przerzuty były już tak rozległe, że nie można było nic zrobić.
- Odpadające kawałki ciała powodowały, że każda zmiana opatrunku była niezwykle stresująca. M. nie widziała go już od dawna. Nie chciała patrzeć w lustro, czekała tylko, aż jak najszybciej go zakryjemy. (…) Na zużytych gazach widać było coraz więcej krwi, czegoś w rodzaju białka i kawałki mięsa. Smród był okropny. Robiliśmy wszystko, co zalecał lekarz z hospicjum domowego. Srebro w teorii miało łagodzić nieprzyjemny zapach, nie było jednak sposobu, aby go zniwelować. Nieważne, że właśnie umyłam M., założyłam czysty opatrunek i ubranie. Skur...yn (cenzura redakcji) rozkładał się i sprawiał, że M. po prostu śmierdziała - opisuje Małgorzata.
Niedługo później stan jej mamy był krytyczny. Z domu, który od jakiegoś czasu przypominał hospicjum, trzeba było zabrać ją na pogotowie.
- Nawet kiedy miała na sobie podkoszulek, można było zauważyć, że jej klatka piersiowa nieco się zmniejszyła, a jednocześnie jakby rozeszła. Guz nie był już tak wysoki, ale za to szeroki. Po zdjęciu opatrunku okazało się, że sku...el po prostu się rozlał. Nagle zmiany objęły całą klatkę piersiową i przestrzeń pod pachą. Środek był całkowicie zapadnięty. Wolałabym nie pamiętać tego, co wówczas zobaczyłam. Wolałabym zamykać oczy i widzieć dzisiaj coś innego. Widzę jednak żebra, tak, kości. Widzę sku...syna, który zjadł moją M. żywcem, bez znieczulenia, bez zawahania. Widzę potworną, śmierdzącą górę mięsa, a między nią kości - wspomina.
Grażyna nie wyszła już ze szpitala. Umarła tydzień później. Z każdym dniem mięsak wyglądał coraz gorzej. Wreszcie Małgorzata razem z pielęgniarkami zdecydowała, że nie pozwoli tacie patrzeć już na ciało mamy. Nie chciała, by taką ją zapamiętał.
Jej wspomnienie pokazuje, jak bardzo rak wyniszcza człowieka. Bo jak przyznaje, nagle twoje ciało staje się pożywką dla choroby.
Tak wyglądała ostatnia noc jej mamy: Spostrzegłam, że coś pływa w moczu, jakby brązowe kawałki. Pomyślałam, że pewnie doszło do jakiegoś zakażenia, bo przecież w karcie wyraźnie napisali, że nerki są niewydolne. Poszłam więc do pielęgniarki. (…) Podeszła ze mną do łóżka, spojrzała na worek i położyła swoją rękę na moim ramieniu. Zaczęła mówić nie do końca zrozumiałe dla mnie rzeczy, że to prawdopodobnie kawałki rozkładającej się wątroby lub innych narządów. Je… skur…. Zabierasz ją, gdy jeszcze żyje, gdy jeszcze oddycha.
Wojownicy nie poddają się szybko
Tej nocy Gosia trzymała mamę cały czas za rękę. Co chwila zachodziły zmiany w wyglądzie mamy. Najpierw zaczęła się pocić, potem wszędzie czuć było zapach amoniaku. Chwilę później twarz mamy wyglądała, jakby ktoś nałożył na nią tonę kremu. Miała ataki kaszlu. Po którymś Gosia zobaczyła w maseczce do oddychania "kawałki przypominające wątróbkę drobiową", były "brązowe i śmierdzące".
Długi czas obserwowała, jak mama oddycha. W końcu kolejnego oddechu nie było.
- Kiedyś przeczytałam, że po śmierci ciała mózg żyje nawet do siedmiu minut. Że warto być jeszcze wtedy z bliskimi, że warto do nich mówić. Nie wiedziałam, czy to prawda, nie obchodziło mnie to. Potok słów płynął z moich ust. Obiecałam M., że będę żyła tak, żeby była ze mnie dumna, że spełnię swoje marzenia, że zaopiekuję się tatą. Po około 10 minutach poszłam do pielęgniarki. Powiedziałam tylko: Moja mama umarła - wspomina Małgorzata.
Pisanie miało być dla mnie formą terapii. Przelaniem na papier tego, co wydawało jej się niemożliwe do wypowiedzenia. Próbą zrozumienia, a przede wszystkim pogodzenia się z losem.
- Z perspektywy czasu uważam, że M. była prawdziwą wojowniczką i bohaterką. Kilkadziesiąt sesji chemioterapii, kilkanaście naświetlań, skomplikowane operacje, strach o własne życie, ból, cierpienie i smród. Podziwiam każdego, kto zmierzył się z tą okropną chorobą, bez względu na to, czy ją wygrał, czy nie. To prawdziwi bohaterowie swojego życia, rycerze w zbroi z własnego ciała, idący na krucjatę z nieznanym wrogiem - pisze.