W bidulu tacy wychowawcy są jak anioły. Małgorzata pomaga, jak tylko może
Sama nie ma wiele. Kiedy dostała pracę w domu dziecka na wsi koło Starachowic, nie miała pojęcia, co zastanie na miejscu. Pół roku później została wychowawcą – dla dzieci najlepszą przyjaciółką. Dziś Małgorzata pomaga szczególnie jednej z wychowanek.
Znajduję zbiórkę w sieci. Tytuł krótki: "Aparat ortodontyczny dla wychowanki”. Potrzeba 5 tysięcy, udało się zebrać nieco ponad 3. Czytam: "Moja wychowanka z domu dziecka bardzo chciałaby mieć aparat ortodontyczny i piękny uśmiech. Aparat jest refundowany tylko do 12. roku życia, a Julka ma teraz 15. A teraz parę słów o Julce: jest mądrą i wrażliwą dziewczyną, odważną i otwartą na świat. Przede wszystkim jest bardzo empatyczna i chętnie pomaga innym. Osiąga świetne wyniki w nauce. Jest wzorem dla naszych wychowanków. Pragnę, abyśmy pomogli spełnić jej marzenie o pięknym uśmiechu. Kwota 5000 zł wystarczy na aparat na górną i dolną szczękę. Z góry dziękuję".
"Wychowywać się w bidulu na świętokrzyskiej wsi to nie jest bułka z masłem, to jest stary chleb z dżemem z Biedronki w walentynki i życiowa szansa na niewiarę w siebie. Dlatego jestem bardzo przywiązana do tej zbiórki, którą Gośka, moja przyjaciółka, organizuje na rzecz swojej wychowanki z domu dziecka. Bo jak mieszkasz w bidulu, to nie masz zbyt wielu ludzi, którzy chcieliby cię wesprzeć. Każda wpłata i każde udostępnienie się liczy" - pisze jedna z internautek pod zbiórką.
Nie wiem jeszcze, w jakim domu dziecka mieszka Julka. Jest tylko nazwisko organizatorki. Po dwóch dniach udaje nam się porozmawiać.
- Dawno nie spotkałam tak ambitnego dziecka, tak dociekliwego. Mówi, że wybiera się na studia. A trzeba przyznać, że w historii tej placówki jeszcze się to nie zdarzyło. Julka pokazuje, że wszystko się da zrobić. Tylko nastawienie do życia jest ważne – opowiada mi Małgorzata. Jest przykładem wychowawcy, o których nie mówi się głośno w mediach. Kilka tygodni temu Małgorzata zdecydowała się odejść z ośrodka, w którym mieszka Julka. - Prosty powód. Dobijały mnie dojazdy. Kilkadziesiąt kilometrów do przejechania każdego dnia. Musiałam poszukać czegoś bliżej - mówi. Mimo to Julki nie zostawiła. Pomaga, jak tylko może.
"Miałam zostać tylko pół roku"
Staw Kunowski, mała wieś w świętokrzyskim. Dwa lata temu Małgorzata znalazła tu pracę w Domu Dziecka. Z wykształcenia jest psychologiem i jak przyznaje, nie spodziewała się, że właśnie tak potoczy się jej kariera. Szukała pracy, a na ogłoszenie wpadła przypadkiem w sieci. Dyrektorka pisała, że potrzebuje psychologa na pół roku. – Mi to bardzo pasowało. Tylko po pół roku okazało się, że zaproponowano mi pracę wychowawcy. Zgodziłam się, zostałam – wspomina.
Początki łatwe nie były. - Te dzieci są w pewien sposób specyficzne – mówi Małgorzata.
- Wychowały się często w trudnych warunkach albo w ogóle nie dostały tego wychowania od rodziców. Potrzebują dodatkowej uwagi, inaczej się je traktuje. Czytałam kiedyś wywiad z dyrektorką domu dziecka gdzieś w Polsce. Opowiadała o codzienności w ośrodku, o problemach. I przeczytałam negatywne komentarze młodych, które się pojawiły pod tekstem. Internauci pisali, że dzieciom nikt nie stawiał granic, że zmuszał do nauki, że trzeba było sprzątać. Jakbym słyszała naszych wychowanków. W dzieciach w zamknięciu rodzi się bunt – opowiada.
- Weźmy na przykład jedzenie. Jakby pani spytała kogoś z domu dziecka, kto wcześniej wychowywał się w dysfunkcyjnej rodzinie, co to znaczy idealny obiad, to powiedzą: zupka chińska i kebab. Gdy my proponujemy im nowe potrawy, buntują się. Opowiadają wtedy, że nie mają co jeść w ośrodku. A tak nie jest. Tylko trudno walczyć potem z negatywnymi opiniami – wspomina.
W domu dziecka Małgorzata pracowała na trzy zmiany. Była poranna, popołudniowa i nocna. Każdy z wychowawców ma przydzielonych swoich podopiecznych. Małgorzata zaczęła opiekować się trzema dziewczynami. Wśród nich była Julka.
- Zawsze czekałam, aż wróci ze szkoły. Siadałyśmy razem, opowiadała mi o swoim dniu. Rozmawiałyśmy otwarcie o wszystkim. Julka często powtarzała, że mogłaby tak godzinami – wspomina.
Julka trafiła do ośrodka, gdy kończyła gimnazjum. Małgorzata zaangażowała się jak nikt inny.
- Razem zastanawiałyśmy się, co zrobić z jej przeszłością, żeby mogła sobie poradzić bez wsparcia rodziny. Julka przystała na moją propozycję, by zapisać się do technikum ekonomicznego. Udało się i osiąga tam świetne wyniki. Przy niepowodzeniach może liczyć na moje wsparcie. Pomagałam jej odrabiać lekcje. Kiedyś żaliła się, że ma brzydkie zęby. Powiedziałam jej wtedy: "Wiesz co Julka, ja coś wymyślę" – mówi.
Ten dobry i ten zły
Małgorzata ze spokojem tłumaczy, jak bardzo zaprzyjaźniły się z Julką. Ta nie chce rozmawiać z dziennikarką, nie chce pokazać swojego zdjęcia. Martwi się, co powiedzieliby na to inni wychowankowie. W końcu dla niej ktoś zbiera pieniądze, oni też mają jakieś swoje potrzeby. A Małgorzata mogłaby być przykładem dla innych opiekunów, wychowawców i nauczycieli razem wziętych. Opowiada mi o relacji, jaka łączy ją z Julką, o wspólnych planach na ferie, o tym, jak czekają na kolejne spotkania.
A przecież wystarczy wpisać sobie w Google "domy dziecka", by naczytać się o patologiach, jakie panują w wielu placówkach w Polsce. O złych wychowawcach, o złym traktowaniu dzieci, o warunkach, jakie panują w ośrodkach. Kiedy kilka lat temu Polskie Radio ogłosiło konkurs pamiętnikarski dla wychowanków domu dziecka, najbardziej przebijały się historie o negatywnym traktowaniu dzieci.
"Co się działo, to trudno sobie wyobrazić. Czy duży, czy mały, dostał takie rznięcie, że nie mógł chodzić; Wtedy pani podleciała i pasem po gołym tyłku, bo akurat tak stałem;...bili gumą przez mokry ręcznik; Nowa wychowawczyni wybijała nam na łapach piórnikiem brak postępów; Kara była dla wszystkich. Bito nas mocno kablem. Jeszcze dziś boli na wspomnienie" – pisał jeden z byłych wychowanków.
"Wychowawcy traktowali tę pracę jak ośmiogodzinny dzień pracy w fabryce. Mało było zainteresowania, miłości i dobroci. Ich praca zaczynała się i kończyła w pokoju wychowawczym. Najczęściej zajmowaliśmy się sobą sami" – można było przeczytać w innym wpisie.
I często to właśnie taki obraz Domu Dziecka dominuje w mediach. Padół ciemności, rozpacz, łzy. Dramat.
To teraz od drugiej strony. Małgorzata mówi mi: - Relacja moja i Julki jest bardzo ciepła. Na pewno wykracza poza takie służbowe, zasadnicze kontakty. Ale co zrobić, ja bardzo lubię to dziecko. Nie wiem, czy każdy wychowawca tak ma, ja na pewno, że jeśli mam się kimś opiekować, poznać go i jest to dziecko z jakąś smutną i przykrą historią, której nikt nie powinien doświadczyć, to trzeba tej osobie dać maksymalnie dużo wsparcia.
Wychować na nowo, pomóc, dać wsparcie…
…o czym wydaje się wielu wychowawców wciąż zapomina. - Dawno nie spotkałam tak ambitnego dziecka, tak dociekliwego. Mówi, że wybiera się na studia. A trzeba przyznać, że w historii tej placówki jeszcze się to nie zdarzyło. Julka pokazuje, że wszystko się da zrobić. Tylko nastawienie do życia jest ważne – opowiada.
- Te dwa lata temu myślała pani, że właśnie tak będzie wyglądać jej praca? – pytam.
- Nie spodziewałam się. Na początku było ciężko, bo nie miałam doświadczenia. Potem z czasem zrozumiałam, że to nie jest taka zwyczajna praca. Ale też funkcja psychologa jest w ośrodku inna niż funkcja wychowawcy. I powiem pani, że wolę tę drugą rolę. Psycholog interweniuje, rozwiązuje problemy jak takie się pojawią. A do wychowawcy dzieci zwracają się na bieżąco. Szukają kontaktu, przychodzą, rozmawiają. Nie potrzebują pretekstu. Sukcesem w relacji wychowawca-dziecko jest właśnie sympatia i zaufanie. Na tym można już wiele zbudować – mówi.
- Wie pani, my jesteśmy takim substytutem rodzica, tyle że to nie jest normalny dom. Wychowawcy się zmieniają, dzieci czekają na swoich ulubionych – w domu mama i tata jest cały czas. Ale te dzieci niestety na swoich rodzicach się zawiodły. Może się pani wydać to dziwne, ale w bardzo wielu przypadkach jest tak, że nawet jeśli zawiodły się, i tak kochają rodziców. Mama to mama. Przychodzi odwiedzić dziecko i wszystko, co działo się złego, odchodzi w niepamięć. Piękny widok – przyznaje Małgorzata.
Pytam, jak wiele zdarzyło się historii, gdy dzieci się usamodzielniały, udało im się wyjść na prostą. Odpowiedź? Niewiele.
- Pamiętam jedną dziewczynę. Uczyła się na fryzjerkę. Dostała mieszkanie, kontynuowała naukę, zaczęła pracę w zawodzie. Po kilku miesiącach klienci ją pokochali. Dzisiaj w salonie są zapisy do niej. Trzymamy bardzo za nią kciuki. Negatywnych historii z kolei niestety nie brakuje. Był u nas jeden taki chłopak. Skończył 18 lat, był uzależniony od narkotyków. Trafił do Monaru, trochę wytrzymał. Wracał tam kilka razy. Nie miał kompletnie pomysłu na swoje życie. Jakiś czas temu spakował swoje rzeczy, wziął resztę kieszonkowego i wyjechał. Nikt nie wie gdzie. Czasem kontaktuje się z wychowankami. Przynajmniej wiemy, że żyje – opowiada Małgorzata.
Od kilku tygodni nie pracuje już w domu dziecka, w którym przebywa Julka. Ktoś powiedziałby, że ich drogi się rozejdą bardzo szybko. Chwilę przed naszą rozmową Małgorzata dostała pismo z sądu, że może zabrać Julkę na weekend w ferie. Ustalały, co będą robić.
- Wie pani, ja myślę, że to jest normalna rzecz, żeby pomagać dzieciom, które potrzebują tej pomocy najbardziej – przyznaje spokojnie. - Nie chciałabym jej stracić. Nie chciałabym, żeby poczuła, że jestem kolejną osobą, która ją odrzuca. To, że odeszłam z tego domu dziecka, podyktowane było zupełnie innymi pobudkami – bardziej pragmatycznymi. Jestem przekonana, że uda nam się kontynuować znajomość. Trochę nietypową, prawda? – dodaje.
- Zastanawiam się, czy to relacja dwóch przyjaciółek, czy bardziej jak u mamy i córki? – pytam.
- Bliżej nam do mamy i córki. Inaczej to raczej nie będzie. Myślę, że taka relacja jest jej potrzebna. I mnie też. Dobre relacje z innymi ludźmi wzbogacają nas. To ciepło i dobro kiedyś wracają. Dzięki takim historiom dobrze się nam żyje – mówi Małgorzata.
Zbiórka na aparat ortodontyczny dla Julki cały czas trwa. Potrzeba jeszcze niecałe dwa tysiące złotych. Wesprzeć może je każdy, a zbiórkę można znaleźć pod tym linkiem.