W sezonie to harówka w pocie czoła. Praca po kilkanaście godzin jest normą

Tak wygląda praca dorywcza w sezonie letnim - zdjęcie poglądowe
Tak wygląda praca dorywcza w sezonie letnim - zdjęcie poglądowe
Źródło zdjęć: © Adobe Stock | Adobe

03.06.2024 11:05, aktual.: 04.06.2024 11:42

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- Patrzą na mnie i pytają, dlaczego tak drogo, że kiedyś było taniej. Tak jakbym to ja ustalała ceny - mówi Agata, która pracowała jako kelnerka w nadmorskiej restauracji. Sezon letni to gorący czas dla pracowników gastronomii.

Uwijanie się z kilkoma talerzami naraz. Praca do ostatniego klienta po kilkanaście godzin. Klienci, którzy skarżą się na wysokie ceny albo wychodzą… nie płacąc. Praca kelnerek w sezonie wakacyjnym to nie przelewki. Niektóre zachowania gości nie powinny nigdy mieć miejsca.

- Starsze panie potrafiły schować owinięte bułki pod bluzki - wyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską Joanna, ubiegłoroczna maturzystka, która kelnerowała na sali obiadowej w ośrodku wypoczynkowym.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

"Robił się prawdziwy kocioł"

Helena kilkukrotnie dorabiała podczas wakacji jako kelnerka w Sopocie. Przyznaje, że praca w sezonie nie należy do najprostszych. W lokalach pojawiają się tłumy, a niektórzy klienci próbują to wykorzystać.

- W godzinach szczytu goście muszą czekać nieco dłużej. Robił się prawdziwy kocioł. Nieraz miałam sytuację, gdy klienci pili zamówione napoje, podczas czekania na danie główne. Kiedy wracałam z zamówieniem do stolika, już ich nie było. Wyszli nie płacąc za nic - wspomina w rozmowie z Wirtualną Polską.

Jak dodaje, w trakcie największego ruchu stres odczuwają wszyscy pracownicy. Zdarza się, że niezadowoleni klienci, którzy chcieliby wszystko "na już", celowo dają wyraz temu, że są zirytowani dłuższym czekaniem na posiłek. Ostentacyjne spojrzenia posyłane w stronę obsługi sali, niecierpliwe przywoływanie i pytania typu "ile jeszcze trzeba będzie czekać, aż zostaną obsłużeni" to chleb powszedni.

"W życiu nie było mi tak głupio"

Karolina mówi, że będzie pamiętać tamten wieczór jeszcze przez długi czas. Koleżanka namówiła ją, aby zgłosić się do kelnerowania na sali weselnej.

- Rok wcześniej przez wakacje pracowałam w niewielkiej kawiarni, więc nie wahałam się i przystałam na propozycję. Przyjęcia odbywały się popołudniami i trwały do późnej nocy, więc miałyśmy trochę większą stawkę. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że obsługa na weselu nijak się ma do podawania kawy i ciastka.

23-latka musiała się uwijać w zabójczym tempie. Gorące półmiski z kolejnymi daniami przy obsłudze 150 gości były prawdziwym wyzwaniem.

- Niosłam wtedy miski z zupami. Poślizgnęłam się i rosół wylądował na ciotce panny młodej. Wrzasnęła na mnie, dlaczego nie patrzę pod nogi, kogo zatrudniają na tych weselach i co ja w ogóle tutaj robię. Przeprosiłam ją i uciekłam. To była pierwsza taka sytuacja w moim życiu. Popłakałam się w łazience ze wstydu - wspomina Karolina.

Dodaje, że dziś nie zatrudniłaby się w podobnym miejscu. Z wielu względów.

- Ludzie nas traktują, jakbyśmy byli jakimś gorszym gatunkiem. Niestety po alkoholu potrafią być bardzo nieprzyjemni, jeśli obsłużymy kogoś za wolno czy ktoś się pomyli zamówienie. Nie brakuje im wtedy odwagi, aby nakrzyczeć. A nikt przecież nie robi tych rzeczy umyślnie - tłumaczy Wirtualnej Polsce.

"Jedzenie zawijali w chusteczki i wynosiły w torebkach"

Asia dostała pracę w ośrodku wypoczynkowym nad morzem jako kelnerka na sali obiadowej. To były jej ostatnie wakacje przed pójściem na studia i postanowiła sobie dorobić. Nie spodziewała się, że będzie to tak stresujące i męczące zadanie.

- Wstawałam o piątej rano, a wracałam około 21. Codziennie. Wszyscy moi znajomi po maturze pracowali dorywczo w różnych punktach gastronomicznych. Nie miałam jeszcze najgorzej, bo koleżanka, która pracowała w lodziarni przy samym morzu, musiała zostać na miejscu do ostatniego klienta. Nawet jeśli w grafiku miała podaną konkretną godzinę, zdarzało jej się pracować do drugiej w nocy - mówi Wirtualnej Polsce.

Wspominając pracę w ośrodku, Asia tłumaczy, że śniadania i kolacje były podawane na szwedzkim stole. Kelnerzy musieli co chwila donosić pieczywo, sałatki, jajka, czy wędliny, bo wszyscy dosłownie rzucali się na jedzenie.

- Dodam, że to nie były małe porcje. To były naprawdę ogromne ilości jedzenia. Zawsze cała obsługa zastanawiała się, jak ci ludzie dają radę aż tyle przejeść - przyznaje.

Najgorsze było jednak wydawanie obiadów. Ten moment dnia był harówką w pocie czoła. Kelnerki musiały sobie dawać radę z kilkoma talerzami równocześnie. Do tego przy stołach siedzieli zniecierpliwieni klienci, którzy chcieliby zostać obsłużeni jak najszybciej. Nie był to jednak jedyny stresujący aspekt tej sytuacji.

- Nie zliczę, jak często przyłapywaliśmy osoby, które zawijały w serwetki resztki i wsadzały je do swojej torebki. Nawet jeśli to były ziemniaki z rybą i surówką. A teoretycznie obowiązywała zasada, że nie można wynosić jedzenia z sali. Nikt się jednak tym nie przejmował. Starsze panie potrafiły schować owinięte bułki pod bluzki - dodaje.

Po wydawaniu posiłków kelnerki brały się za sprzątanie sali, która przez te kilka godzin zamieniała się w pobojowisko. Odkurzanie, zamiatanie, mycie podłóg, by potem przy obiedzie i kolacji, wszystko skrupulatnie powtórzyć. Ubiegłoroczna maturzystka dodaje, że raczej nie pojedzie więcej do pracy nad morze. Nie wie jeszcze, czy podejmie się jakiegoś wakacyjnego zajęcia.

"Zawsze jest narzekanie"

Agata pracowała w niewielkiej restauracji w Gdyni. Potwierdza słowa Asi. Turyści potrafią zamówić kilka dań i naprawdę rzucić się na posiłki, "jakby jutra miało nie być".

- Przeraża mnie, że ludzie zamawiają tyle jedzenia, jakby jutra miało nie być. A te frytki, ryby są najczęściej smażone na starym oleju z poprzedniego dnia. Dania są ciężkostrawne i naprawdę jak człowiek tyle zje, to potem nie jest to dziwne, że turyści kończą w toaletach i wymiotują - mówi.

Jak dodaje, najbardziej uciążliwe jest dla niej narzekanie klientów na ceny w czasie opłacania rachunku. Przyznaje, że najczęściej wylewają żale rodziny z dziećmi.

- Zawsze jest narzekanie. Patrzą na mnie i pytają, dlaczego tak drogo, że kiedyś było taniej. Tak jakbym to ja ustalała ceny. Do tego bardzo dużo dzieci nie potrafi zachować w takich restauracjach. Rodzice kompletnie się nie przejmują rozwydrzonymi dzieciakami, które potrafią naprawdę utrudniać nam pracę - wyznaje 20-latka.

Podkreśla, że mimo wszystko lubiła to miejsce. Presja czasu przy uwijaniu się wśród stolików w środku sezonu sprawiła, że bardziej uwierzyła w siebie. - Było ciężko, nieraz zirytowali mnie klienci, ale byłam dumna, że dałam radę - przyznaje.

Rozmawiała Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (32)
Zobacz także