Weinsteingate – początek wielkiej sprawy czy zbiorowy ekshibicjonizm?
Na Facebooku tysiące kobiet publikują posty z użyciem hasztaga #metoo, w mediach kolejne gwiazdy przyznają się do tego, że padły ofiarą molestowania, a lista haniebnych czynów znanego już producenta wydłuża się z godziny na godzinę. Weinsteingate – bo o niej mowa – to już nie tylko odległa hollywoodzka tragedia. To realny problem, który dotyka nas tu i teraz. "Pamiętasz, jak szłaś ulicą, a mijający cię mężczyźni cmokali i mówili, że 'taką to by ruc*ali'?" Wiele z nas pamięta.
17.10.2017 | aktual.: 17.10.2017 21:02
Wszystko zaczęło się od artykułu opublikowanego kilka dni temu w "The New York Times". Ujawniono w nim, że słynny producent Harvey Weinstein wielokrotnie oskarżany był o molestowanie, a nawet gwałt, co udało mu się ukrywać przed mediami od lat 90. Jak wynika z tekstu, hollywoodzki gigant wielokrotnie wykorzystywał swoją pozycję, napastując i molestując kobiety, które starały się o pracę w branży filmowej. Lista jego ofiar wciąż się wydłuża. – Po Weinsteingate Hollywood już nigdy nie będzie takie samo – kwitują wszystko zagraniczne media, widząc, że artykuł w "The New York Times" otworzył mityczną puszkę Pandory i raz na zawsze zmienił wyobrażenia o hollywoodzkim śnie.
Jak kula śniegowa
Wystarczy wspomnieć o wyznaniu z ostatnich 24 godzin. Kaya Jones – zapomniana gwiazda zespołu "Pussycat Dolls" – przyznała właśnie, że była zmuszana do prostytucji. Na Twitterze opowiedziała światu, że jej przynależność do grupy była uwarunkowana koniecznością świadczenia usług seksualnych "grubym rybom".
– Nie należałam do zespołu muzycznego, ale do "pierścienia prostytucji" – zdradza Kaya Jones. – Jak bardzo było źle? Na tyle, że zrezygnowałam z realizacji swoich marzeń, kontraktu na 13 milionów dolarów i odeszłam z zespołu. Choć wiedziałam, że będziemy na szczycie. Żeby być częścią grupy, musisz grać zespołowo. Sypiać, z kim ci każą. Jeśli tego nie robisz, naciskają. Na zarzuty te odpowiedziała Robin Antin – założycielka "Pussycat Dolls", która stwierdziła, że oskarżenia gwiazdy są obrzydliwe, a Kaya Jones chce się wybić na fali seksualnych coming outów i walczy o swoje pięć minut.
#metoo
Jednak przyznanie się publiczne do tego, że jest się ofiarą molestowania dotyczy nie tylko znanych kobiet. Kilka dni temu amerykańska aktorka Alyssa Milano za namową koleżanki na swoim profilu na Twitterze umieściła post, w którym zachęca inne kobiety do tego, by przyznawały się publicznie, że były molestowane. Hasztag #metoo w ciągu zaledwie kilku godzin zalał internet. W Polsce zamienił się częściowo w #jateż, a akcja trwa, rozprzestrzeniając się w ekspresowym tempie. Tak oto social media na całym świecie zalała fala postów, w których dziewczyny, nastolatki i dojrzałe kobiety ujawniają, że doświadczyły molestowania.
Akcja zaskoczyła zasięgiem, a szczególnie zaskoczeni są mężczyźni. – Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że takich osób jest aż tak dużo – pisze jeden z komentujących. Ktoś inny dodaje, że historia jego koleżanki uświadomiła mu, że był świadkiem molestowania, ale nie zareagował. Dziś postąpiłby inaczej.
– Jeśli każda kobieta, która doświadczyła przemocy seksualnej, napisze #metoo, wtedy damy światu wyraźny sygnał, jak ogromny jest to problem – tłumaczyła Alyssa Milano, licząc na spektakularne efekty akcji. Rzeczywiście efekty są, bo oto w bardzo krótkim czasie kilkadziesiąt tysięcy osób opublikowało post na swoim Facebooku z użyciem wspomnianych hashtagów. – Brak mi słów i łzy same cisną mi się do oczu, gdy widzę, jak wiele osób tego doświadczyło – pisze na swoim profilu na Facebooku Will Goodman, dziennikarz "The New York Times".
Trudno nie być wzruszonym. Wiele kobiet bowiem, oprócz hasztagów, opisuje konkretne historie, w których oprawcami są nauczyciele, szefowie czy współpracownicy, a często także najbliższa rodzina.
Niewątpliwie, akcja #metoo wywołuje spore emocje, podobnie jak fala coming outów, którymi zalane jest od kilku dni Hollywood. Świat po raz kolejny dostał obuchem w głowę i otworzył oczy na problem, który dotyka tak wielu osób – niezależnie czy są znane, czy nieznane, pracują na wysokich stanowiskach czy "na kasie" w supermarkecie, są nastolatkami, czy dojrzałymi kobietami. Sprawa Harveya Weinsteina wywołała lawinę, o której do tej pory mógł tylko pomarzyć organizator nawet najlepszej i najbardziej pomysłowej kampanii społecznej.
Poważna sprawa czy hotelowa ściema?
Jednak wśród wielu osób, które są zszokowane, wzruszone i wspierają ofiary molestowania, modlą się za pokrzywdzone kobiety i "przybijają im piątkę" są również tacy, którym ta socialowa akcja nie do końca "leży" i nie wierzą w jej autentyczność.
– To ściema – kwitują, widząc jak ich Facebooka zalewa hasztag #metoo. – To socialowy ekshibicjonizm, trend, nowa zabawa – dodają, obawiając się dokładnie tego samego, czego obawia się chociażby Woody Allen. Reżyser krytykowany w mediach za tłumaczenie Harveya Weinsteina tak odpowiedział na zarzuty na łamach "Variety":
– Oby nie stworzono atmosfery polowania na czarownice, atmosfery Salem, gdzie każdy facet, który mrugnie do kobiety okiem, będzie musiał nagle dzwonić do prawnika, by się bronić. To też nie jest dobre – obawia się Woody Allen, popierając jednocześnie decyzję Zarządu Amerykańskiej Akademii Filmowej, który wykluczył Harveya Weinsteina ze swojego stowarzyszenia.
Polowanie na molestowanie?
Bo w sumie czym jest molestowanie? To pytanie zadają sobie dzisiaj niemal wszyscy, którzy zobaczyli hasztag #metoo. Co kryje się za tym wpisem koleżanki czy znajomej? Gwałt, przykre słowo, a może coś jeszcze innego? Raptem słowo "molestowanie" zaczęto odmieniać przez wszystkie przypadki, choć jego definicja nie dla wszystkich jest jasna.
Słownik Psychologii z 2005 roku podaje taką – dość lakoniczną moim zdaniem – definicję:
Molestowanie seksualne to wykorzystywanie własnej przewagi fizycznej lub psychicznej w celu zmuszenia innej osoby do zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych.
– Pamiętasz, jak szłaś ulicą, a mijający cię mężczyźni cmokali i mówili, że "taką to by ruchali? A pamiętasz, jak w podstawówce kolega śmiał się, że "wreszcie masz cycki", a może nawet cię dotknął? – tłumaczą na Facebooku znaczenie słowa "molestowanie" przedstawiciele Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, jednocześnie zachęcając do włączenia się w akcję.
Mam wrażenie, że to dwa delikatnie odbiegające od siebie definicje "molestowania seksualnego". A skoro tak trudno molestowanie sklasyfikować, to czy Woody Allen (swoją drogą również uwikłany w oskarżenia o molestowanie adoptowanej córki) nie ma trochę racji, obawiając się, że staniemy się uczestnikami zbiorowej histerii?
Czy akcja #metoo i #jateż nie jest właśnie przejawem tej gęstniejącej atmosfery wokół tematu molestowania? Czy pod każdym hasztagiem kryje się prawdziwa, bolesna i naprawdę trudna do opisania historia konkretnej kobiety, dziewczyny czy matki? Czy nie zaczniemy traktować jako molestowania każdego spojrzenia w naszą stronę, gwizdnięcia czy niewinnego żartu? A może właśnie bagatelizowanie tych zachowań doprowadziło nas do miejsca, w którym właśnie jesteśmy?
Masowa świadomość
– Chodzi o to, żeby kobiety wiedziały, że mają prawo się przeciwstawić i mają prawo z tym wyjść do ludzi, nie muszą się wstydzić – skomentowała Karolina Korwin Piotrowska, odnosząc się do początków Weinsteingate. – Ta historia zaczyna się w latach 90. Gdyby wtedy Angelina Jolie czy Gwyneth Paltrow powiedziały, że są molestowane, to każdy by się puknął w głowę, ludzie mówiliby, że same tego chciały albo po co się pchały. Świadomość ludzi dotycząca tego, co to jest molestowanie, czy mężczyzna ma prawo wymagać od ciebie seksu w zamian za rolę do filmu, czy to jest w porządku, była znikoma. Minęło trochę lat i kobiety zrozumiały, że szef nie ma prawa wymagać od nich podległości seksualnej, a ja mam prawo powiedzieć "nie" – podsumowała na łamach Gwiazdy WP w kontrze do pytań i wątpliwości, które pojawiają się wśród przeciwników akcji #metoo.
Akcję popiera również znany bloger modowy Tobiasz Kujawa, który na swoim profilu na Instagramie napisał, że molestowanie to problem, który dotyka nie tylko kobiet:
– Kobiety moje drogie, rozłożony na łopatki ilością deklaracji, które od wczoraj czytam na Facebooku, przyłączam się do waszej akcji zrywania kurtyny milczenia, bo problem nie dotyczy tylko jednej płci. Sam, wiotkie stworzenie o dziecięcej buzi, nie zliczę podobnych historii – od najwcześniejszych, związanych z nauczycielami i rówieśnikami, dla których moja inność i niezależność były punktem wyjścia do seksistowskich żartów i komentarzy, przez reżysera na planie, który rechocąc obleśnie klepał mnie po pośladkach i rzucał niewybredne dowcipy (...). Nie ma zgody na przekraczanie bariery fizycznej bez przyzwolenia obu stron. Nie ma zgody na werbalną opresję, bo ktoś czuje się silniejszy czy bardziej uprzywilejowany. Nie ma zgody na przedmiotowe traktowanie ludzi, niezależnie od płci, wieku czy wyglądu. Siły i dumy – tego wszystkim życzę – napisał, dodając hasztagi #jateż #metoo.
Autoterapia w social mediach
Niezależnie od tego, czy zamierzamy pójść w ślady tysięcy osób na całym świecie i opublikować post z hasztagiem #metoo, czy nie, pozostaje pytanie, czym jest ta właśnie forma protestu? Czy social media to odpowiednie miejsce do opowiedzenia takiej historii? Czemu ma służyć nasze przyznanie się do tego, że byliśmy molestowani? Wiele osób zadaje sobie to pytanie, sugerując, że o wiele lepszym miejscem od Facebooka czy Twittera jest kozetka u psychoterapeuty albo rozmowa z najbliższym przyjacielem. Boją się, że social media to nie jest miejsce na intymne wyznania, ale masowa platforma, rządząca się własnymi prawami.
A zatem czy akcja #metoo nie jest przejawem zbiorowego ekshibicjonizmu, który służyć ma zaistnieniu, wybiciu się wśród tysięcy innych facebookowych postów, sprawić, że kilkuset naszych znajomych, którzy coraz rzadziej z nami rozmawiają, wreszcie się do nas odezwie, napisze, spotka? Czy nie robimy dokładnie tego samego, co gwiazdy show-biznesu, posądzane o to, że nieprzypadkowo opowiedziały swoją historię o molestowaniu właśnie teraz, gdy trwa nagonka na Harveya Weinsteina? Czy powiedzenie publicznie: "Jestem ofiarą molestowania" nie jest dziś po prostu trendy? I wreszcie, czy siła akcji, która rozgrywa się właśnie na Facebooku, nie obróci się przeciwko skrzywdzonym. Nie raz bowiem byliśmy już świadkami, jak jakaś akcja wybuchała z ogromną mocą, a potem gasła, pozostawiając po sobie tylko niedopałki.
By on zrozumiał
Jest jednak nadzieja, że akcja #metoo to historia z klasycznym hollywoodzkim happy endem, która sprawi, że w tramwajach, szkołach, a także we własnych domach, rzadziej będziemy spotykać się z fizycznym lub psychicznym molestowaniem seksualnym, a w naszej obronie coraz częściej będą stawać nie tylko wojujące feministki, ale też faceci – mający na tyle "wielkie jaja", że nie będą bać się powiedzieć koledze, szefowi, a nawet jako ksiądz mężczyznom na kazaniu: "Stary, zostaw tę dziewczynę w spokoju".
Być może więc akcja #metoo wcale nie jest dla nas, kobiet (my w końcu doskonale wiemy, jak wielki jest to problem i jak wielu z nas dotyka), ale właśnie dla facetów, którzy w którymś momencie przestali być naszymi rycerzami, broniącymi przed "złym smokiem"? Być może to, że są zszokowani liczbą postów z hasztagiem #metoo zmieni coś w ich głowach i sprawi, że przestaną biernie przyglądać się takim sytuacjom? Kochani faceci, my wciąż was potrzebujemy prawdziwych rycerzy i wcale nie chcemy "Seksmisji"!