Wigilijna opowieść o rodzinnym futrze. Podróż przez pokolenia
Często w szafach naszych mam, babć, cioć lub naszych znajduje się ono. Rodzinne futro przekazywane z pokolenia na pokolenie. Dziś krótka historia mody po polsku, z przymrużeniem oka, w formie bajkowej opowieści wigilijnej. Jak święta wyglądają właśnie z perspektywy… rodzinnego futra, wyjmowanego z szafy tylko kilka razy w roku?
Stare, dobre czasy
Wszystko zaczęło się 30 lat temu, kiedy moją pierwszą właścicielką została pani Krysia. Jej mąż kupił mnie za wszystkie oszczędności, jakie ukrywał w szafie pod piątym prześcieradłem. Za wszelką cenę chciał zrobić pani Krysi wyjątkowy prezent na święta. A że nasłuchał się nie raz i nie dwa, jakie to jej koleżanki mają piękne futra, postanowił kupić mnie. Sięgam pani Krysi do samych kostek, ale drobna z niej kobietka, więc nie jest to żaden wyczyn. Mam wysoki kołnierz i długie, puszyste rękawy.
Doskonale pamiętam moment, kiedy mąż pani Krysi mnie kupił. Długo oglądał wszystkie dostępne modele, głaskał i sprawdzał rozmiary. Prawie mi moje futrzane serce stanęło, kiedy na dłużej zawiesił na mnie oko. I udało się! Z bólem serca co prawda wyciągnął portfel i zabrał mnie ze sklepu, ale we mnie wszystko rozkwitło. W końcu ktoś miał nosić mnie z dumą i radością.
Tamte święta były idealne. Kiedy pani Krysia znalazła mnie pod choinką. Tak piszczała z radości, że przysięgam, pies sąsiadki aż zawył. Ja, gdybym miało struny głosowe, też bym piszczało. To właśnie 30 lat temu pierwszy raz założono mnie na pasterkę. Nigdy nie zapomnę zazdrosnych spojrzeń, jakie sąsiadki rzucały pani Krysi, kiedy ubrana we mnie przeszła nawą kościoła. Ach, co to były za spojrzenia! Wydawało mi się, że tak będzie już zawsze. Pani Krysia i ja, razem na uroczystościach i niedzielnych spacerach.
Niestety wszystko szybko się skończyło. Po pasterce znalazło się dla mnie miejsce w szafie. Na ściance wisiała naftalina, od której zapachu kręciło mi się w nosie. A w zasadzie kręciłoby się, gdybym miało nos. To miało być tylko tymczasowe. Na kilka dni, żeby mnie nie ubrudzić. Tak jednak mijały dni, tygodnie, miesiące… W szafie pojawił się nawet jakiś mól, ale szybko opuścił nasze lokum. Czasami zdarzyło mi się zerknąć przez szparę w drzwiach, w czym pani Krysia wychodzi do pracy i na mszę. Wolała tę okropną, szarą jesionkę niż mnie!
Kiedy już powoli opuszczała mnie nadzieja, w domu znów zaczął unosić się zapach bigosu i piernika. Kolejne święta Bożego Narodzenia przyszły, a pani Krysia w końcu wyjęła mnie z szafy. Tym razem na Wigilii był z nami ktoś jeszcze. Córka pani Krysi przyprowadziła narzeczonego. Siedział na krześle taki speszony, że kolorem prawie zupełnie nie różnił się od barszczu, który stał przed nim na stole. Bardzo to było zabawne, kiedy mąż pani Krysi łypał na niego znad wąsa. Ula, bo tak miała na imię ich córka, była znacznie wyższa niż mama i nosiła bardzo modne wówczas dżinsy z wysokim stanem i marynarki z poduszkami na ramionach. W uszach miała też klipsy ze sztucznymi perłami.
Wtedy na pasterkę poszliśmy już w piątkę. Pani Krysia, jej mąż, Ula, narzeczony Uli i ja. Ula bardzo długo prosiła, żeby mogła mnie założyć, ale mama jej nie pozwoliła. Powiedziała, że na to przyjdzie jeszcze czas. A mnie rozpierała radość, że jestem takie rozchwytywane.
Lata mijały…
Każdego roku sytuacja się powtarzała. Przez większość miesięcy przychodziło mi gnić w szafie z naftaliną, żeby tego jednego wieczoru móc zdobić ramiona pani Krysi podczas wyjścia na pasterkę. Pamiętam, jak tłumaczyła Uli, dlaczego nosi mnie tylko raz w roku. – Bo to jest wyjątkowe futro, na bardzo wyjątkowe okazje – mówiła. A mi rosło serce, mimo że w ciągu roku tęsknota wypełniała każdy mój włosek.
Z czasem ramiona pani Krysi robiły się coraz bardziej wątłe i coraz bardziej zgarbione. Z roku na rok więcej rzeczy na święta robiła Ula, jej narzeczony, który po 4 latach został jej mężem i mąż pani Krysi. Na pasterkę nie chodziliśmy już każdego roku. Czasami pani Krysia nie miała siły, by przez dwie godziny siedzieć w kościele. Nawet zazdrosne spojrzenia koleżanek przestały ją cieszyć. Aż któregoś roku z szafy wyciągnęły mnie już inne ręce. Ogromnym zaszczytem było dla mnie służyć pani Krysi przez te 15 lat.
Nowy dom
W spadku dostała mnie oczywiście Ula, która w momencie śmierci swojej mamy była już w ciąży z pierwszym wnukiem pani Krysi. Jejku, jak dobrze było móc czuć, jak w jej brzuchu porusza się malutki człowiek. Tliła się we mnie nadzieja, że Ula będzie nosiła mnie częściej, jednak ta pozostała wierna tradycji zapoczątkowanej przez mamę.
Pierwsze święta w nowym domu były dość dziwne. Znalazło się dla mnie miejsce w nowej szafie. Dużej, z lustrami od sufitu do podłogi. Obok mnie wisiał piękny, beżowy kożuch, który mąż Uli dostał w spadku po swoim dziadku. W porównaniu do mnie ten to dopiero był staruszkiem! Kożuch zarezerwowany był na wyjazdy na narty, które Ula i jej mąż mieli w planach zwykle w połowie stycznia.
Kiedy podczas pierwszych świąt bez pani Krysi Ula wyjęła mnie z szafy, rozpłakała się. Myślę, że to po prostu tak wiele wspomnień związanych z mamą. Było mi jednocześnie smutno i radośnie, że jestem częścią tak ważnej rodzinnej tradycji i wzbudzam tyle emocji.
Ula na pasterkę szła z uniesioną głową, czule głaszcząc mój rękaw. W kieszeni zostawiła koronkową chusteczkę, którą pani Krysia zawsze miała przy sobie. Czasami bowiem nieco siąpiło jej z nosa. Zwłaszcza, kiedy święta były mroźne. To był dla mnie bardzo ważny moment. Dało się odczuć, że jestem częścią rodziny.
A teraz…
Od tego czasu minęło 15 lat i jest rok 2017. Jestem już nieco wypłowiałe i w niektórych miejscach brakuje mi trochę włosków, ale wciąż mam honorowe miejsce w swojej szafie. Marynarki z poduszkami na ramionach zastąpiły klasyczne kardigany i golfy, a dżinsy z wysokim stanem spódnice midi i cygaretki. Ula i jej mąż doczekali się trójki dzieci. Dwóch synków i córeczki. Maja, bo tak ma na imię, czasami zakrada się do szafy mamy i lubi głaskać mnie po plecach. Tylko raz zdjęła mnie z wieszaka i założyła, ale dostała od Uli burę, że futro babci jest tylko na święta i nie wolno go dotykać.
Co roku chodzimy razem na pasterkę, co roku śpiewamy razem kolędy i mogę patrzeć, jak zmienia się świat i jak zmienia się moja rodzina. Zazdrosne spojrzenia sąsiadek zamieniły się w zaskoczone spojrzenia koleżanek Uli, które uważają, że "futra są już passe".
Uli to jednak nie obchodzi. Każdego roku z dumą i uniesioną głową wkłada mnie i idzie do kościoła, mocno ściskając koronkową chusteczkę. U jej boku drepcze Maja, która czasami ciągnie za mój rękaw, kiedy bardzo się nudzi. Wiem, że Ula przekaże mnie jej, kiedy Maja dorośnie. Mam nadzieję, że będę jeszcze wtedy wyglądać na tyle dobrze, że nie będzie wstydziła się pokazać w takim staruszku.
Te 30 lat było najpiękniejszym czasem, jaki futro może sobie wyobrazić. Albo złoty pierścionek zrobiony ze ślubnej obrączki babci, który wnuczka dostała na 18 urodziny. Albo torebka, którą mama nosiła w latach 80. na dyskoteki, gdzie pierwszy raz zobaczyła tatę. Każda rodzina ma swoje rodowe części garderoby, których noszenie jest już tradycją. Piękną i wartą pielęgnowania. Bo wielu może wydawać się, że to tylko rzeczy. Ale tak naprawdę to ludzie, którzy z tych rzeczy uczynili piękne opowieści i zapisali w nich swoje historie.