Wstyd po polsku. Firanki najlepszym przyjacielem sąsiedzkich kompleksów
"To nie dom publiczny" - upomniał dziewczynę sąsiad za to, że miała czelność chodzić po własnym mieszkaniu w bieliźnie. W Polsce jak powietrza potrzebujemy więcej takiej bezczelności. I nie chodzi o moje samcze spojrzenie, ale o normalność.
01.10.2018 | aktual.: 01.10.2018 21:20
"Nie stać panią na firanki!?".
Jeśli po przeczytaniu tych słów pomyślałeś, że jakaś dobra sąsiedzka dusza zaoferowała lokatorce jednego z mieszkań na polskim osiedlu wsparcie w urządzaniu mieszkania, to znaczy, że dawno nie byłeś w Polsce. Liścik (otwarty, a jakże) zaczynał się od słów: "Nagość na parterze? Czy to nie przesada?". Kobieta miała czelność chodzić po własnym mieszkaniu w samym staniku. Połajanka kończyła się zaś upomnieniem: "to nie dom publiczny".
Szczucie cycem
Wolnej Polsce stuknie niedługo trzy dychy, a w domach z betonu wciąż nie ma wolnej miłości. Ba, nie ma w nich miejsca nawet na pokazywanie się w bieliźnie, choć trudno przypuszczać, że anonimowy korespondent pani spod dziesiątki w życiu nie widział kobiety w bieliźnie. Albo że nie widziały takowej jego dzieci lub wnuki, w trosce o które napisane jest ogłoszenie. Nie ma bowiem w Polsce miejskiej ulicy ani drogi międzymiastowej, wzdłuż której nie byłyby rozstawione billboardy, usiłujące sprzedać cokolwiek – byle kobiecym negliżem.
Do stycznia przez kilka ładnych lat świetnie działał facebookowy fanpage "Szczucie cycem", dokumentujący właśnie takie przypadki. Kobiety w bieliźnie reklamują wszystko, od studiów podyplomowych na prywatnych wyższych uczelniach przez budowlankę i deweloperkę po – jakżeby inaczej – elektronarzędzia. Mój ulubiony hit to tarcze do szlifierki z gołą babą, ale reklama przedstawiająca kobiety w erotycznym kontekście nie zna ograniczeń. Pojawia się wszędzie, od wnętrz czasopism po jak najbardziej zewnętrzne plakaty, widoczne na odległość setek metrów.
Nie ma się oczywiście co dziwić zatroskanemu o publiczną moralność sąsiadowi, że w trosce o niezgorszone młode pokolenia postanowił wojnę wypowiedzieć dezabilowi spod dziesiątki, a nie roznegliżowanym paniom na plakatach i za wycieraczkami samochodów. Trzeba mierzyć siły na zamiary.
Wstyd nasz powszedni
Pytanie, czy jedna obsztorcowana nie do końca ubrana pani, chodząca po swoim własnym mieszkaniu – choćby i na parterze – wiele zmieni? Czy sprowadzenie jej do – nomen omen – parteru pomoże uratować wrażliwą i narażoną i tak na szwank moralność naszych dzieci? Kogo i przed czym uratować ma podomka, którą mogłaby narzucić na siebie uwodzicielska sąsiadka? Odpowiedź kryje się w jednym ze zdań krótkiej, powieszonej na korytarzu notki. Zdanie to brzmi: "Wstydu pani nie ma".
Wstyd jest refrenem życia wśród ludzi w Polsce. Taki to już paradoks: tak wiele rzeczy robimy wyłącznie na pokaz: kupujemy samochód, meldujemy się na Facebooku w podróży do greckiego czy tureckiego kurortu, kupujemy mieszkanie tak drogie i duże, by tylko zawstydzić sąsiadów – ale kiedy już je kupimy, to raczej my się wstydzimy i z tego wstydu chowamy się za płotem, a najlepiej kilkoma. Wysokimi i nieprzejrzystymi.
Nie bez powodu architekci mówią "płot polski" na betonowe ogrodzenie, które jeszcze trzy dekady temu kojarzyliśmy głównie z cmentarzami i jednostkami wojskowymi, zazdrośnie odcinającymi świat za murem od jego otoczenia. Dziś płoty polskie otaczają domy jednorodzinne, a nawet zespoły bloków na osiedlach mieszkalnych. Kupujemy mieszkania na parterach, skuszeni hasłem "zamieszkaj wśród zieleni", a następnie pięć metrów przed oknami budujemy mur, żeby swołocz z ulicy nie napadała nas w naszej prywatności.
Polskich studentów architektury technik grodzenia i odcinania się od spojrzeń postronnych uczy się chyba już na pierwszym roku studiów. Tak przynajmniej można by wnosić z faktu, że typologia parkanów i przepierzeń okazuje się w przestrzeni publicznej najważniejszym elementem projektowania "podług nieba i zwyczaju polskiego". Jak nie "płot polski" , to sztachety lub modny ostatnio gabion, czyli kamienie zamknięte w klatce.
A gdzie przepisy nie pozwoliły na te ostatnie, każąc w ich miejsce umieścić przejrzysty parkan, przedsiębiorczy Polak odgrodzi się dodatkowo żywopłotem. W miastach, jak wiadomo, z drzewami walczymy nakładem sił i środków, nie licząc się z kosztami, ale zieleń zapewniają tuje, ligustry, graby i berberysy, przycięte od linijki. Szpalery grube na pół metra i wysokie na dwa i pół, by przypadkiem nikt nie dojrzał zza nich firanek, zasłon, żaluzji, rolet, stor, kurtyn i zazdrostek, wertikali, okiennic czy parawanów. Polszczyzna ma więcej określeń na rozmaite zasłonki niż na beliznę, czyli desusy, dezabil lub negliż!
Czy problemem jest, że ubrana w takowe sąsiadka nieopatrznie pokaże młodemu człowiekowi kawałek brzucha i skąpany w koronkach dekolt? A może – o zgrozo – uda mu się z chłopięcym wypiekiem na licu dojrzeć pośladki, obramowane bordiurą stringów? Czy ich posiadaczka ma idealne ciało boskiej Claudii Schiffer, które natchnie młodzieńca i wpoi mu nierealistyczne standardy kobiecego piękna, których przejawy na billboardach tak dzielnie zwalczamy?
Normalność? Nie nad Wisłą
Obawiam się, że odpowiedź jest wręcz przeciwna. Chcemy za wszystkimi tymi zasłonkami i przepierzeniami chować ludzi wraz z ich dobytkiem nie dlatego, że ich piękno i uroda ich życia kłują nas w oczy, ale wręcz przeciwnie. Ich życie jest z grubsza takie samo jak nasze, ze wszystkimi jego niedociągnięciami i ułomnościami.
Do ogłoszenia nie było niestety dołączone zdjęcie sąsiadki, która odważnie przechadza się po mieszkaniu na parterze. Można jednak podejrzewać, że jest to ciało podobne do wielu innych ciał, które znamy. Że odważnie wystawione na wścibski wzrok sąsiadów uda, brzuch i dekolt mają te same niedoskonałości, którymi dotknięte są wszystkie ciała nieretuszowane w programach graficznych. Ich nierówności skóry i drobne skazy przypominają nam o naszych własnych. I to jest największy problem.
Pani z parteru ośmieliła się być normalna. Żyć swoim życiem. Kto nigdy nie biegał w bieliźnie po domu, w popłochu poszukując czegoś, co mógłby założyć na wierzch, niech pierwszy rzuci kamieniem. Normalność* (*nie dotyczy Polski) oznacza przecież właśnie swobodę robienia we własnym domu takich zwykłych, codziennych rzeczy. Nie tylko przygotowywania odsmażanego makaronu z jajkiem, ale też chodzenia po domu w bieliźnie. Uprawiania seksu we własnej sypialni. A czasem nawet poza nią, choć oczywiście niekoniecznie wtedy, kiedy widzą (i słyszą) dzieci.
W Polsce trzeba się wstydzić ud i brzucha. Zasłaniać przed kolegami z pracy pasek wypłaty. Przepraszać matkę, że się przeklina (w wieku czterdziestu lat), a księdza za "grzeszne przywiązania" i za to, że się w ogóle ma wrażliwe części ciała.
Może dobrze się stało, że "widzą panią dzieci". One są naszą szansą, że w kolejnym pokoleniu uda się wyciągnąć nasze życie z tego przeklętego korkociągu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl