Wszystkie jesteśmy hipochondryczkami. Historia Magdy Piekorz uświadamia, dlaczego lekarze nie traktują nas poważnie
"Kiedy podczas jednego z wywiadów lekarskich powiedziałam ordynatorowi, że czuję się tak, jakby coś zżerało mnie od środka i drażniło nerwy, zlecił lekarce prowadzącej, żeby wezwała psychiatrę". To słowa Magdy Piekorz, reżyserki, która w wywiadzie dla "Wysokich Obcasów" podzieliła się swoimi doświadczeniami w leczeniu i diagnozowaniu boreliozy w Polsce. Jej odczucia podziela jednak wiele kobiet, cierpiących na znacznie bardziej pospolite dolegliwości.
15.01.2018 | aktual.: 15.01.2018 16:43
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"W trakcie jednej z terapii poznałam mężczyznę, który po dziesięciu latach leczenia Parkinsona dowiedział się, że prawdziwą przyczyną jego dolegliwości jest właśnie borelioza. Nie mówi się też o tym, że są śmiertelne przypadki spowodowane tą chorobą. Tymczasem nadal wiele osób, w tym m.in. sami lekarze, słysząc słowo 'borelioza', ironicznie się uśmiechają" - opowiada w wywiadzie dla "Wysokich Obcasów" reżyserka Magdalena Piekorz.
Na pytanie dziennikarki, z czego wynika ten sceptycyzm, Piekorz odpowiada stanowczo, że przede wszystkim z braku wiedzy. Jak się okazuje, lekarze, zajmujący się w Polsce leczeniem chorób zakaźnych nadal opierają się na badaniach z lat 80., kiedy to w USA boreliozę traktowano jak lekką chorobę stawów. "Łatwiej powiedzieć pacjentowi, że jego dolegliwości mają podłoże psychiczne, niż przyznać się do tego, że się czegoś nie wie albo nie ma narzędzi diagnostycznych" - mówi w wywiadzie reżyserka. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że przekonanie to towarzyszy lekarzom na co dzień, przy diagnozowaniu wielu innych chorób.
- Udzieliłam wywiadu, by zwrócić uwagę na problem diagnozowania boreliozy. Od tylu lat ludzie na nią chorują, a wciąż tkwimy w martwym punkcie. W Polsce są dobrzy lekarze, którzy potrafią ją leczyć, nie bagatelizują jej objawów, ale trzeba mieć szczęście, żeby do nich trafić. Nie chciałabym, by wywiad, którego udzieliłam, był głosem podnoszącym dyskusję o ogólnej kondycji stawiania diagnoz czy traktowania pacjentów – komentuje w krótkiej rozmowie z redakcją WP Kobieta Magdalena Piekorz.
Jednak, jak się okazuje, doświadczenia reżyserki podziela wiele kobiet, a w miejsca, w których pada nazwa choroby, mogłybyśmy wpisać dowolną dolegliwość. Wszak każda z nas zna przynajmniej jeden przypadek, w którym lekarz po macoszemu przeprowadził wywiad w sprawie objawów, czego konsekwencją było pogorszenie się stanu zdrowia.
– W ciągu minionego roku około 10 razy zapisywano mi antybiotyki, mimo że wcześniej praktycznie nie chorowałam – opowiada 40-letnia Joanna. – Mimo że mam wykupiony abonament w prywatnej służbie zdrowia, za który płacę mnóstwo pieniędzy, jestem traktowana jak hipochondryczka z mentalnością "płacę, więc wymagam". Mam dobre wyniki badań, a mimo to przynajmniej raz w miesiącu dopada mnie infekcja, którą znoszę znacznie gorzej niż jeszcze rok czy dwa lata temu – dodaje.
Joanna nie jest w stanie zliczyć, ile razy usłyszała, że to po prostu kiepska odporność. – Jednak czuję, że coś jest na rzeczy i zupełnie nie wiem, do jakiego lekarza powinnam się udać. Nie dostaję też takich porad od innych lekarzy. Uważam, że nie można wszystkiego zrzucić na karb wieku i odporności, bo czuję, że dolega mi coś jeszcze, a wszystkie nietypowe dla infekcji objawy są ignorowane – opowiada.
Podobnie sprawa ma się w przypadku diagnozowania dzieci. – Jako matka często w gabinetach lekarzy traktowana jestem jak panikara – mówi Dagmara, 32-letnia mama dwójki małych dzieci. – Nie jeżdżę na ostry dyżur przy okazji każdej biegunki, nie zamykam domu na cztery spusty, gdy tylko moje dzieci łapią katar, ale nie ufam też pediatrze, która najczęściej dyżuruje w naszej przychodni. W zeszłym roku przez to, że zbagatelizowała bóle brzucha swojej dwuletniej pacjentki, zbyt późno zdiagnozowano u niej nowotwór. Dbanie o zdrowie moich dzieci polega na tym, że nie tylko je obserwuję, ale też jestem czujna, gdy słyszę diagnozę czy dostaję receptę – dodaje.
Z drugiej strony, zaprzyjaźniony z redakcją WP Kobieta lekarz, który nie chciał na ten temat wypowiadać się pod nazwiskiem, tłumaczy, dlaczego jego zdaniem Polek czasem nie da się traktować poważnie. – Znakomitej części moich pacjentek wydaje się, że są mądrzejsze ode mnie. Korzystają z pomocy tak zwanego dra Google, czytają przed wizytą po 10 artykułów i przychodzą z gotową diagnozą. Nie opowiadają mi o tym, co naprawdę dzieje się z ich ciałem, lecz o czym czytały. Nie twierdzę, że to reguła i że lekarze nie popełniają błędów. Chcę jednak podkreślić, że czasem trudno jest reagować, gdy wyniki badań pokazują co innego, niż relacjonuje pacjentka. Ponadto, sporym problemem jest też świadomość upływającego czasu. Nie jesteśmy pogodzeni ze starością na żadnym poziomie, dlatego kobiety po 60. wciąż noszą potwornie ciężkie zakupy, a mężczyźni wymagają od siebie sprawności seksualnej 20-latka – tłumaczy lekarz.
Tak czy inaczej, tego typu uprzedzenia nie powinny stać się normą w traktowaniu kobiet w gabinetach, a przypadek Magdaleny Piekorz powinien być zarówno dla pacjentów, jak i lekarzy, solidną przestrogą. Bo w przypadku diagnozowania jakichkolwiek objawów to nie ciekawość, a opieszałość, jest pierwszym stopniem do piekła.