Wyboista droga do ołtarza. Wesele jest w Polsce ważniejsze niż ślub
Dwa lata. W Polsce tyle czeka się średnio w na dopięte na ostatni guzik wesele. Tyle, że im więcej guzików, tym większe szanse, że któryś odpadnie. Oczekiwanie na "wielki dzień" jednych ekscytuje, w innych zabija resztki romantyzmu i sprawia, że czują się jak źle obsadzeni aktorzy.
Para planuje ślub. Ona – trochę przesądna. Co za tym idzie, w grę wchodzą wyłącznie miesiące z "r". Rzecz jasna te hipotetycznie ciepłe, bo i kto chciałby iść do ślubu w płaszczu i w grudniu. On – meloman. Na jego weselu nie może grać byle kto. A na nie byle kogo trzeba poczekać.
Dodajmy do tego elegancką salę, koniecznie z ogródkiem, zlokalizowaną nie więcej niż 50 kilometrów od miejsca zamieszkania. Piątek to niewygodne dla gości urlopy, z kolei niedziela wymusza grzeczną zabawę. Musi być sobota. Każda ze zmiennych, przesuwa ten wielki dzień o kilka dobrych tygodni.
Koniec końców na ślub szyty na miarę czeka się w Polsce około dwóch lat. Szczegółowe planowanie niekoniecznie oszczędza młodej parze nerwów. Ostatecznie jeśli organizuje się ślub w 4 miesiące albo czeka na łut szczęścia w postaci sali zwolnionej przez parę, która nie dotrwała do przysięgi, nie można oczekiwać cudów. Oczekuje się ich natomiast, jeśli po miesiącach degustacji przystawek i objazdówek po salach weselnych, w łeb bierze którykolwiek z elementów.
Szerokim echem odbiła się historia pary, której studio fotograficzne na dwa miesiące przed ślubem wypowiedziało umowę. Dwa miesiące to mnóstwo czasu. Można w tym czasie schudnąć pięć kilo, wykuć na pamięć rozmówki hiszpańskie albo napisać magisterkę. Niestety nie jest to dużo w branży usług ślubnych.
Narzeczeni, którzy zostali na lodzie, postanowili nie podejść do sprawy na spokojnie, są w końcu sprawy ważne i ważniejsze. Fotograf tłumaczył się operacją syna przypadającą dokładnie w tym samym terminie. Nie dopominali się nawet zbyt ostro o zwrot zaliczki. Jednak kilka tygodni po rozwiązaniu umowy, na fanpage'u studia pojawiła się informacja, że w terminie "operacji syna", fotograf wybiera się na Santorini.
Przyszły pan młody opisał całą sytuację na Facebooku. Internauci przegrupowali szeregi i uderzyli zmasowanymi siłami na fanpage. Niestety lwia część z nich pomyliła strony i zamiast rujnować opinię studia fotografii, rzuciła się na bogu ducha winny salon kosmetyczny funkcjonujący pod tą samą nazwą. Gniew niewidzialnej ręki sieci bywa ślepy. Dziwi natomiast zaangażowanie internautów w sprawę. Widać kto się nie postawił-a-zastawił z okazji ślubu, ten nie Polak.
Zabukowane przed wybudowaniem
Kaśka i Gustaw za planowanie ślubu wzięli się z dwuletnim wyprzedzeniem. Oboje są po trzydziestce i choć od początku studiów mieszkają w Warszawie, wesele zdecydowali się zrobić w rodzinnej Łomży. Nie chcieli forsować starszych członków rodziny, a do tego tak było po prostu taniej. Sale, które oglądali, nie przypadły im do gustu. Znajoma z liceum dała im cynk, że pod miastem powstaje nowy, elegancki dom weselny.
- Obejrzeliśmy wizualizację projektu i stwierdziliśmy, że będzie idealny. Ani pałacowo, ani przaśnie, w sam raz dla nas. Zaklepaliśmy termin i zabraliśmy się do odhaczania innych punktów z listy. Na miejsce pojechaliśmy dopiero kilka dni przed weselem. Sama sala była okej, ale zamiast ogródka i ławeczek - za przeproszeniem roz...rdol. Właściciele nie wyrobili się z terminami. Byłam przerażona, ale na tamtym etapie nie mieliśmy wyboru. Wzięłam xanax i poprosiłam męża, żeby uprzedził co bardziej czepialskie ciotki – wspomina Kaśka.
Wesele się udało, chociaż nie mogą odżałować, że zdjęcia mają tylko z sali weselnej, przy sztucznym oświetleniu. Fotograf do tanich nie należał.
O doświadczenia z weselami długodystansowych planistów i ich porównanie do narzeczonych spontanicznych, pytam fotografkę ślubną Julię Kaczorowską, połowę duetu White Balance.
- Najważniejsze, żeby postawić na taki typ planowania i imprezy, jaki pasuje do danej pary. Większość par szykujących wesela "krótkoterminowo" stawia na dobrą zabawę w gronie znajomych i nie ulega presji rodziny. Z tradycji weselnych biorą to, co im pasuje. Nie ma wielkiego planu, a co za tym idzie, mniej rzeczy może się nie udać. Z mojego doświadczenia wynika, że często pary, które nie muszą mieć wszystkiego dopiętego na ostatni guzik, są potem bardziej wyluzowane i lepiej się bawią podczas przyjęcia – opowiada Julia.
Zdaniem fotografki z reguły bardziej od panów młodych stresują się panny młode, przeważnie spiritus movens całego przedsięwzięcia.
- Nie raz i nie dwa widziałam dziewczyny, które nie potrafiły w pełni cieszyć się z tego dnia, bo któryś ze skrupulatnie zaplanowanych elementów nie wypalił. Przeważnie od dawna planowały ceremonię w detalach. Przez ten czas wyobrażenie o tym, jak ma wyglądać ten dzień, staje się na tyle silne, że każda rozbieżność wyprowadzała je z równowagi. Z drugiej strony są też kobiety, które rozplanowanie zabawy godzina po godzinie uspokaja - wyjaśnia Kaczorowska.
Ślubne motylki
Magda i Igor zaręczyli się po pół roku znajomości, podczas wypadu do Budapesztu. To był 2014 rok. Była wielka namiętność, motyle w brzuchu i rozmowy do rana. Termin ślubu wyznaczyli za półtora roku. Magda od dawna miała w głowie jasną wizję tego, jak powinno wyglądać jej wesele – ogród, lampiony, drewniany parkiet pod gołym niebem, koronkowa suknia boho, wymyślne menu i sztuczne ognie o północy. Zabrała się za przygotowania.
Przeczytaj także:
- Lecieliśmy na jakimś rodzaju szczeniackiego zauroczenia. W momencie zaręczyn nawet ze sobą nie mieszkaliśmy. Zaczęły wychodzić cechy, których nie widzieliśmy lub nie chcieliśmy widzieć. Doszliśmy do wniosku, że tak naprawdę dopiero zaczynamy się poznawać i głupotą byłoby brać ślub w takim momencie – opowiada Magda.
Nadal są parą, ale o ślubie na razie nie rozmawiają. Częściowo chodzi o pieniądze. Nie wszystko udało się odwołać na czas, w zaliczkach utopili kilkanaście tysięcy. Za te pieniądze mogliby pojechać we dwoje na miesięczne wakacje.
- Mam wrażenie, że największy zapał do wesela z pompą mają pary z krótkim stażem. Wtedy szumne deklaracje miłości przed ludźmi, ostentacyjna czułość i pokazywanie miłości "w świetle reflektorów", przychodzą naturalnie. Uczucie z czasem się zmienia. Po 6 latach związku nadal się kochamy, ale inaczej. Czasem śmiejemy się, że jesteśmy starym, dobrym małżeństwem. Nie wyobrażam sobie w tym momencie ćwiczenia miesiącami odpowiednio widowiskowego pierwszego tańca albo pozowania do sesji jak para z taniego romansidła – podsumowuje Magda.
Nastawienie ślubnego budzika "na za dwa lata" jest brzemienne w skutkach. Tyle że nie wiadomo, czy rozwiązanie będzie wzruszające i naturalne, czy raczej zakończy się cesarskim cięciem znajomości. Ile par, tyle metod. Problematyczne pozostaje wybranie tej najwłaściwszej.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl