Wzięła kredyt na milion. Gdy mówiła, w co inwestuje, ludzie łapali się za głowy
Chciała być weterynarzem. Prowadziła gospodarkę i pracowała w sklepie z garniturami. Ale to miłość do podziemi zwyciężyła. Żeby kupić kopalnię złota, wzięła milion złotych kredytu. – Tutaj czułam, że jestem w domu, że to jest moje miejsce – mówi Elżbieta Szumska, właścicielka kopalni złota w Złotym Stoku.
Elżbieta Szumska: Duże miasta mnie przerażają.
Ewa Podsiadły-Natorska: A gdzie pani dorastała?
Urodziłam się w Lubinie w "zagłębiu miedziowym", a dorastałam w małej wioseczce pod Lubinem. Tam były moje pierwsze przygody z podziemiami. Pamiętam emocje i adrenalinę, które towarzyszyły mi, gdy z bratem pełzaliśmy po kryptach, wyciągaliśmy w kawałkach ozdóbki i układaliśmy je jak puzzle. Dawało mi to ogromną radość.
Myślę, że chęć poznawania świata, odkrywania i dbania o dziedzictwo lokalne mam po mamusi, która kochała podróże. Wychowała nas tak, aby wyciągać z morza niepamięci to, co powinno zostać zapamiętane. Później przyszedł czas szkoły średniej. Mając 14 lat, musiałam sobie wybrać zawód, co z perspektywy czasu oceniam bardzo negatywnie – bo jak w tym wieku można decydować o czymś tak ważnym?
Na co się pani zdecydowała?
Chciałam być weterynarzem, bo kochałam psy i koty.
O!
Jako 14-latka wyjechałam do Jeleniej Góry, gdzie znajdowało się jedno z pięciu w Polsce techników weterynaryjnych.
Od weterynarii do złota to jednak szeroki rozstrzał zainteresowań.
To prawda. Po technikum weterynaryjnym podjęłam studia na Akademii Przyrody we Wrocławiu. Po roku studiów jednak z weterynarii zrezygnowałam i z mężem-weterynarzem kupiliśmy gospodarstwo pod Złotym Stokiem. Działka była piękna, na odludziu, daleko od drogi, pod lasem, blisko strumyka. To było dla nas wymarzone miejsce. Aż przyszła zima, dzieci, szkoła i dotarło do mnie, że mamy wszędzie daleko.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Co ja zrobiłam?".
Tak! Co ja zrobiłam?! To zderzenie z rzeczywistością nie było łatwe, ale problemy starałam się traktować jak przygodę. Dzieci zawoziłam do szkoły na sankach. W latach 80. człowiek nieustannie zmagał się z życiem. Mimo że mieliśmy 45 hektarów ziemi, to nie było pieniędzy. Mieliśmy krowę, więc mleko i masło robiłam sama, dzięki kurom były jajka, nikt z głodu nie przymierał, ale nie mogłam niczego kupić. Dlatego zdecydowałam się podjąć pracę w sklepie z garniturami.
Jak pani wspomina ten okres?
Ja tę pracę kochałam! Pracowałam tam trzy lata i to były jedne z najpiękniejszych lat w moim życiu. Przede wszystkim miałam kontakt z ludźmi, którego brakowało mi na gospodarce. Lgnęłam do nich, a oni do mnie. Robiłam przepotężne obroty; z 5 garniturów sprzedawanych miesięcznie doprowadziłam do 150.
Najwyraźniej już wtedy ujawnił się pani zmysł biznesowy oraz przedsiębiorczość.
Myślę, że tak. W ’96 roku otworzyła się trasa turystyczna w Złotym Stoku. Prezesem kopalni był mój znajomy. Powiedział mi: "Znasz tę kopalnię od podszewki, chodź na przewodnika".
I co pani na to?
Odpowiedziałam, że nie wiem, czy się nadaję. W sklepie z garniturami miałam dobrą pracę, zarabiałam 1500 zł miesięcznie, a jako przewodniczka miałam dostawać 300 zł, więc różnica ogromna. Zgodziłam się zostać przewodniczką w weekendy i po paru razach zdecydowałam się przejść do kopalni. Poczułam po prostu, że jestem w domu, że to jest moje miejsce. A ten kontakt z ludźmi, który wypracowałam sobie w sklepie, przydał mi się później w relacjach z turystami. Pamiętam, że do oprowadzania solidnie się przygotowywałam, ile ja miałam wiedzy! A okazało się, że ludzie wiedzy nie chcą.
A czego chcą?
Baśni, legend, historii. Gdy płynęliśmy pontonami, znaleźliśmy na chodnikach stare narzędzia górników. Ludzie otwierali usta ze zdumienia! Oczywiście trzeba powiedzieć, kiedy i jak zaczęła się historia ze złotem, ale nazwiska kolejnych książąt nie są aż tak istotne. Np. w Złotym Stoku mamy jedyny w Polsce i największy na świecie podziemny wodospad. Mamy unikatowe złoża złota w rudach arsenowych, w obecności których reaguje kompas. Takich ciekawostek chcą ludzie.
Jak doszło do tego, że stała się pani właścicielką kopalni złota?
Byłam przewodniczką, ale właściwie kopalnią zarządzałam. Właścicielami kopalni było wtedy 12 udziałowców, którzy mieszkali poza Złotym Stokiem. Przyjeżdżali raz w miesiącu, a ja relacjonowałam im, co trzeba zrobić, co zmienić. W zasadzie byłam gospodarzem, choć formalnie nie miałam żadnych praw. W końcu udziałowcy stracili cierpliwość; kopalnia miała być kurą znoszącą złote jajka, a nic takiego się nie działo, więc postanowiłam ją wydzierżawić.
W ’99 założyłam firmę i wygrałam przetarg. Zostałam dzierżawcą, ale to też nie był dobry układ, bo dzierżawa była bardzo wysoka, wszystkie pieniądze szły na czynsz. A kopalnia potrzebowała dofinansowania. Marzyłam, żeby mieć choć trochę udziału w spółce, aby móc decydować. I tak też się stało. Po roku 2000 większość udziałów w Złotym Stoku należała już do mnie, ale potrzebowałam na to miliona złotych. To były ogromne pieniądze. "Co chciałaby pani kupić?" – pytano mnie w bankach. "Kopalnię złota".
Jaka była reakcja?
Ci, z którymi rozmawiałam, rysowali sobie koło na czole. Nie wyglądałam na biznesmenkę. Ale byłam pewna, że to będzie cudny interes – i opowiadałam o tym z przekonaniem. Tłumaczyłam, że to ma niesamowity potencjał, aż jeden z dyrektorów się nade mną zlitował. Powiedział: "Dobrze, przyjadę do pani". I przyjechał. Zaczęłam mu opowiadać: "Tam na górze będzie restauracja, a na dole bar szybkiej obsługi, zrobimy płukanie złota, bo jest strumyk". Na co on: "Pani Elu, dam pani ten kredyt, tylko jak pani go nie spłaci, to nogi… powyrywam".
Uwierzył pani.
Uwierzył we mnie, w moją pasję, w moje zaangażowanie. Dał mi kredyt na 5 lat, więc przez 5 lat wszystkie pieniądze, które zarobiłam, szły do banku. Nie robiłam żadnych inwestycji, ale to mnie zmobilizowało do pracy. W 2004 roku stałam się jedyną właścicielką kopalni złota i mogłam już kopalnię upiększać, powiększać. Przede wszystkim przekopałam się przez potężny zawał, który wydawał się nie do przejścia; przyjechała ekipa ekspercka z Lubina i powiedziała, że ten zawał jest nie do wybrania. A jeśli już, to będzie to kosztować 1,5 mln zł. Oczywiście nie miałam ani grosza na inwestycje, więc zrezygnowałam z tego.
Ale ja mam szczęście do ludzi. Na mojej drodze stanął górnik Tadeusz Gotkowski. Po dwóch latach od naszego pierwszego spotkania zadzwoniłam do niego, a on mówi: "Dzwonisz do mnie w dniu, w którym zwolniono mnie z pracy". To było niesamowite! Tadeusz przyjechał do Złotego Stoku, ale nie powiedziałam mu, że ten zawał jest prawdopodobnie nie do przejścia. On popatrzył, obejrzał i powiedział: "Dobra".
Rzuciła mu pani wyzwanie.
Oj tak. Zebrał sobie moich pracowników-górników. To była ekipa jedyna w swoim rodzaju. Po dziewięciu miesiącach Tadeusz do mnie przybiega i krzyczy: "Chodź szybko do kopalni!". Wbiegamy tam i okazuje się, że u góry jest prześwit na drugą stronę. Udało się! To diametralnie zmieniło organizację w naszej kopalni. Przede wszystkim zwiększyła się przepustowość; do wodospadu turyści schodzili osiem pięter pod ziemię, po czym musieli wyjść na górę, gdzie stała już kolejna grupa turystów. Zawsze trzeba było czekać – jak w grupie było dziecko albo starsza osoba, to pojawiał się problem. A my zrobiliśmy przejście poniżej wodospadu, dzięki czemu turyści wyjeżdżają na teren kopalni kolejką.
Biznes oraz kopalnia wydają się być mocno męskim środowiskiem. Jak się pani w nim odnajduje?
Faktycznie tak jest, ale wiara naprawdę czyni cuda. Pracę pod ziemią na pewno łatwiej wykonywać mężczyznom, o czym przekonałam się, gdy trzeba było usunąć wspomniany zawał. Ja – jako technik weterynarii, do tego drobna kobieta bez wykształcenia górniczego – nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Pomógł mi Tadeusz.
Co jest w tym biznesie najtrudniejsze?
Czynnik ludzki. W tej chwili zatrudniam ok. 100 osób, znam ich sytuację rodzinną, problemy, z jakimi się zmagają, jeśli trzeba, wspieram ich finansowo. Gdy jednak w październiku przychodzi koniec sezonu i muszę zwolnić część ekipy – w sezonie zatrudniam ok. 150 osób – jest mi bardzo ciężko. Ci ludzie patrzą na mnie jak w obraz i pytają: "Pani Elu, co źle robiłem?". Odpowiadam, że nic, po prostu nie jestem w stanie przez zimę utrzymać całego zatrudnienia. Również stale rosnące składki nie ułatwiają przedsiębiorcom życia.
Ile osób odwiedza was rocznie?
Najpierw cieszyłam się, gdy w ciągu roku odwiedziło nas 100 tys. turystów. Teraz mamy już ok. 250 tys. turystów, a może w tym roku dojdziemy 260-270 tys. Tendencja jest wzrostowa.
Gdy patrzy pani z perspektywy czasu – to była dobra decyzja?
Najlepsza. Jestem samodzielna, mogę realizować swoje plany i marzenia. A największym moim sukcesem jest to, że to biznes rodzinny. W Złotym Stoku pracuje cała moja rodzina. Miłością do podziemi zaraziłam trójkę swoich dorosłych już dzieci.
Ewa Podsiadły-Natorska dla Wirtualnej Polski