Zmarła Ewa Orzechowska-Jeglińska. Ostatnia łączniczka Powstania Warszawskiego
"Jeżeli miałabym przeżyć to jeszcze raz, to bym tak samo poszła i walczyła jak wtedy" – mówiła Ewa Orzechowska-Jeglińska o Powstaniu Warszawskim. Wielokrotnie przemierzyła kanałami drogę ze Śródmieścia na Mokotów i z powrotem. Zmarła w wieku 99 lat.
11.03.2018 | aktual.: 11.03.2018 15:14
Patriotyzm zapisany w genach
Ewa Orzechowska-Jeglińska, pseudonim "Ewa 319", była ostatnią żyjącą łączniczką dowódcy Mokotowa pułkownika "Karola". Po wojnie, w latach 70. i 80. działała w opozycji. Rozprowadzała m.in. wydawane drugim obiegu pisma. Była także współzałożycielką muzeum teatralnego w Teatrze Wielkim. W ubiegłym roku za wybitne zasługi dla niepodległości ojczyzny została odznaczona przez prezydenta Andrzeja Dudę Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Urodziła się 17 listopada 1923 roku w rodzinie polskich patriotów. Jej przodkowie walczyli w powstaniach. Ojciec brał udział w obronie Lwowa, za co został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Mieszkała w Warszawie na ulicy Lwowskiej. Nie miała rodzeństwa, nad czym bardzo ubolewała. Jej matka była nauczycielką, ojciec lekarzem, zmarł jednak na gruźlicę, kiedy Ewa była dzieckiem. Nie pamiętała go zbyt dobrze.
Wybuch wojny zastał ja w Sarnach na Kresach Wschodnich. "Byłam u stryja w Sarnach. Przez radio i gazety ogłosili wybuch wojny. Byłam wstrząśnięta, bo pojechałam do Sarn na wakacje i miałam wrócić do domu. Odcięła mnie wojna" – wspominała w 2006 roku w rozmowie z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego. "Zostałam na Kresach i dopiero wróciłam przygodnymi furmankami, jak to się wtedy jechało przez Kowel, do Warszawy. Przed Bożym Narodzeniem dotarłam do domu. Wyobrażałam sobie dom, wszystko tak jak było dawniej, a tymczasem to była ruina" - dodała.
"Mamo, nie martw się, zaraz wrócę"
W czasie okupacji mieszkała z mamą i dziadkiem. Matka zarabiała na rodzinę, udzielając korepetycji z języka francuskiego. Ewa uczyła się. Kochała sztukę. Chodziła na tajne komplety. Po wojnie dostała się na Akademię Sztuk Pięknych. W 1941 roku zaczęła działać w konspiracji. Nie przyznała się do tego w domu. Po krótkim szkoleniu medycznym trafiła na praktyki do szpitala.
"Byłam w Szpitalu Maltańskim na chirurgii – straszne rzeczy, słabo mi się robiło na sam widok tego wszystkiego – i potem na Kopernika w szpitalu dziecięcym. Tak że przeszłyśmy solidną praktykę" - opowiadała. "Pomagałam i to bardzo ostro, bo siostry się wyręczały tymi dziewczynami, praktykantkami i kazały nam robić najpaskudniejsze rzeczy, jak zdejmowanie cuchnących opatrunków, więc byłam w to wdrożona".
Łączniczka zajmowała się także roznoszeniem konspiracyjnej prasy. Kiedy wybuchło powstanie, miała przydzielony punkt na ulicy Madalińskiego. 1 sierpnia wyszła z domu i zostawiła mamie kartkę na stole: "Nie martw się, zaraz wrócę". Wróciła po roku. W pierwszych dniach jej obowiązkiem było opatrywanie rannych. Potem zastąpiła zabitą łączniczkę kanałową.
Trasę Mokotów – Śródmieście i Śródmieście – Mokotów przeszła w czasie powstania kilkanaście razy. Jedno przejście trwało od dziesięciu do szesnastu godzin. Przekazywała najważniejszą korespondencję pomiędzy "Karolem", czyli dowódcą Obwodu Mokotów podpułkownikiem Józefem Rokickim, a generałem "Monterem", Antonim Chruścielem, komendantem Okręgu Warszawskiego. "Zawsze wkładałam je pod epolet bluzy i zaszywałam, to były malutkie karteczki, nawet nie wiedziałam, jaka jest ich treść" – przyznała.
36 godzin w kanale
Jak wspominała, chodzenie kanałami było najgorsze. Brud, smród i szlam. Wyposażona w kij obowiązany szmatami i narciarskie buty przemierzała kolejne kilometry. Najczęściej po ciemku, bo latarki wysiadały. Miała poranione stopy i otarcia na kolanach. Nie raz myślała, że nie da rady, wtedy otuchy dodawały napisy na ścianach: "Nie bój się, idź dalej", "Prowadź, Jezus, Maryja", "Niech żyje Polska".
Kiedy pod koniec września wracała ze Śródmieścia na Mokotów z kolejnym rozkazem, okazało się, że Niemcy zamurowali kanał. Właśnie wtedy Ewa spędziła ponad dobę w towarzystwie przypadkowo spotkanego dwunastoletniego harcerza o pseudonimie "Kotek".
"Kotek mówi: 'Panno Ewo! My zginiemy już tutaj!'. Mówię: 'Kotku! Na pewno nie! Na pewno Pan Bóg nie pozwoli, żebyśmy zginęli!'. Byłam bardzo wierząca w tym okresie. Mówię: 'Nic nie pozostaje innego, tylko usiądźmy w szlamie, gdzie jest najbardziej płytko, czekajmy, aż po nas przyjdą, bo porucznik Aminius wie, że mam przynieść ostatnie rozkazy z dowództwa, na pewno wyśle saperów'. I tak siedzieliśmy" - relacjonowała. Nie myliła się, po 36 godzinach przyszła pomoc. "Byli to nasi saperzy, z Mokotowa, którzy rozwalili barykadę, na tyle, żeby nas za ręce na drugą stronę przeciągnąć. Tak że doszliśmy do włazu przy Szustra, który był zaraz tuż przy komendzie" – opowiadała.
Po wyjściu z kanału poprosiła o… lusterko. Wiedziała, że za chwilę zobaczy "Aminiusa". Po latach przyznała, że 36-letni po prostu się jej podobał. Był przystojnym mężczyzną, chciała się więc przeczesać. Dopiero po wojnie dowiedziała się, że "Aminius", czyli podporucznik Zbigniew Mrazek, oficer sztabu pułku Baszta był cichociemnym, przerzuconym do Polski w kwietniu 1944 roku.
"Po wojnie ślad po nim zaginął! Potem mój syn szukał 'Aminiusa', znalazł dane, ale dopiero po upływie chyba pięćdziesięciu lat, zupełnie przypadkowo, na rocznicę Powstania na Powązkach, dowiedziałam się, że 'Aminius' wrócił do Polski, że osiedlił się w Zielonej Górze, że tam jest pochowany. Czy to jest prawda, nie wiem, bo w Zielnej Górze nie byłam i nie sprawdziłam" – powiedziała łączniczka.
Ewa Orzechowska-Jeglińska wspominała Powstanie Warszawskie jako najwspanialsze dni w życiu. "Mimo grozy, mimo tragedii, jakie się działy, wspominam to jako coś cudownego pod tym względem, że był patriotyzm, że była jedność, że jeden drugiemu pomagał i to były chwile niezapomniane po prostu. Takiego patriotyzmu nie widziałam później już nigdy. Jeżeli miałabym przeżyć to jeszcze raz, to bym tak samo poszła i walczyła jak wtedy" – mówiła.
Zmarła kilka dni temu. Miała 99 lat.