Agnieszka Woźniak-Starak i inne "medialne wdowy". Ich tragedie śledził cały kraj
"Agnieszka Woźniak-Starak zdjęła obrączkę". Taki nagłówek pojawił się w wielu mediach w całym kraju. Nie pierwszy i nie ostatni, bo od tygodni fotografie dziennikarki zdobią gazety w całym kraju.
"Zmieniła fryzurę", "wyszła na spacer", "zapaliła papierosa" – liczba tekstów o wdowie i każdym aspekcie jej życia zdaje się nie mieć końca. Gdy Agnieszka Woźniak-Starak pojawiła się na festiwalu w Gdyni, podążał za nią wierny wianuszek fotografów, który uwieczniał każdy jej ruch czy wyraz twarzy.
Gdy płakała, pisano, że nie potrafi ukryć emocji. Gdy się uśmiechała, że cieszy się z sukcesu filmu swojego tragicznie zmarłego męża. Woźniak-Starak nie pozowała na festiwalowych ściankach, omijała fotografowane tłumy szerokim łukiem. Ale nie musiała, bo to tłum fotografów podążał za nią. A im chętniej ludzie czytają o jej cierpieniu, tym "medialna wdowa" ma cięższe życie.
Mogła się o tym przekonać także Magdalena Adamowicz, wdowa po prezydencie Gdańska Pawle Adamowiczu. Prezydent zginął tragicznie podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, zamordowany na scenie przed tłumem ludzi.
"Wesoła wdówka"
Adamowicz i jej córki znalazły się wtedy w epicentrum medialnej burzy, która ostrzeliwała je z każdej strony. Dotknęła je ogromna tragedia, która od samego początku była przeżywana i transmitowana na cały kraj.
"Wesoła wdówka" – taki przydomek nadano jej, gdy po śmierci męża zaczęła iść do przodu. Gdy wróciła do obowiązków, zaczęła kandydować do Europarlamentu, pisano, że nie ma wstydu. Że z takim uśmiechem na twarzy to idzie się na wesele, a nie na pogrzeb. Każda mina, każdy wyraz jej twarzy, były szeroko komentowane.
O tym, co muszą przeżywać medialne wdowy, napisała Joanna Racewicz. Przyznała, że po tragedii, która dotknęła Agnieszkę Woźniak-Starak, dużo o niej myśli. I zaciska pięści z bezsilności.
"Myślę dzisiaj dużo o Agnieszce (…). O dramacie przeżywanym na oczach kraju, o emocjach pokazywanych we wszystkich mediach, o aparatach fotograficznych wycelowanych prosto w twarz, bez pytania – czy wolno, o komentarzach pisanych bez odrobiny szacunku i wyobraźni" – pisze. "Myślę o żałobie, którą trzeba nosić pod ostrzałem spojrzeń i ocen. Bez znieczulenia".
Racewicz porównała żałobę do stygmatu wypalonego na skórze, oświetlanego przez tysiące fleszy. Choć z czasem fleszy będzie coraz mniej, nigdy się nie skończą, tak jak stygmat do końca nie zniknie z powierzchni skóry. Dziennikarka wie, o czym mówi, bo sama była w podobnej sytuacji.
Smoleńskie wdowy
Choć minęło 9 lat od tamtych dramatycznych wydarzeń w Smoleńsku, one – wdowy – od 9 lat żyją z tą samą, przyklejoną etykietką.
Joanna Racewicz była żoną Pawła Janeczka, porucznika Biura Ochrony Rządu, szefa ochrony prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Zginął 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie polskiego samolotu Tu-154M w Smoleńsku w drodze na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Jego syn miał w tamtym czasie dwa lata.
Krystyna Łuczak-Surówka była żoną oficera BOR-u Jacka Surówki. Zginął 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. Ona przez lata po tragedii walczyła o to, żeby nie być nazywaną "smoleńską wdową".
– W 2010 roku, od razu po pogrzebie, wróciłam na uczelnię – powiedziała w rozmowie z "Urodą życia". – Wśród studentów czułam się bezpiecznie. Zrezygnowałam natomiast z wykładów zewnętrznych, gdzie ludzie do mnie podchodzili, składali kondolencje (…). Ja jestem "panią od designu", jak o mnie mówią. Jestem sobą. Nie jestem "smoleńską wdową" – podkreśliła.
Ludzka ciekawość
Jak tłumaczy jednak Ewa Woydyłło-Osiatyńska, to, czego świadkiem jesteśmy, nie jest wcale ani nowe, ani dziwne. Zainteresowanie ludzką tragedią tkwi w nas bardzo głęboko, można wręcz powiedzieć, że mamy je zapisane w genach.
– Gdy człowiek prapradawny w trakcie polowania czy innego żywiołu stracił nogę, to wszyscy się zbierali. Jak ktoś ginął, to przyglądali się. Cierpienie to taka sfera ludzkich przeżyć, której jesteśmy ciekawi. Ponieważ wszyscy się tego boimy, to chcemy nasycić naszą ciekawość, jak to wygląda, bo nas to też może dotyczyć. Można sobie pomyśleć, że to takie niskie, że jak tak można. Że jak powstanie biblioteka, to ludzie omijają szerokim łukiem, a w tragedie wczytują się od razu – tłumaczy psycholog.
– Wiem, że my na to zwracamy uwagę i bardzo dużo osób, nawet moralistów, mówi, że "zwariowali, tylko o tym piszą". No piszą, bo ludzie chcą to czytać. To, że ludzie interesują się czyimś cierpieniem, wdową, kalectwem, jest w nas głęboko zawarte. Każdy, gdzieś w głębi duszy, jest tego ciekaw. Ludzie, szczególnie dojrzalsi, boją się wielu rzeczy i gdy kogoś dotyka coś, co jest dramatyczne, to idą to zobaczyć – dodaje.
Woydyłło-Osiatyńska podkreśla, że nie ma książek, w których ktoś je obiad, sprząta mieszkanie. Cała literatura kryminalna, klasyczna, piękna, jest wypełniona ludzkimi dramatami. Bo ludzi to ciekawi. Warto jednak pamiętać, że takie historie także mają swoje granice.
– Moja mama, jak byłam mała, powiedziała mi i moim koleżankom: 'Dziewczynki, ja was bardzo proszę. Słucham was, bo tak głośno gadacie. I zapamiętajcie sobie na całe życie, że wielcy ludzie rozmawiają o problemach, średni – o zdarzeniach, a mali – o ludziach'. Warto o tym pamiętać.
Mówi się, że święty spokój jest teraz najcenniejszym dobrem. "Medialne wdowy" nie mogą sobie na niego pozwolić.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Wyślij nam przez dziejesie.wp.pl