Alona Romanenko straciła rękę podczas pracy w pralni. Kobieta do dzisiaj nie dostała odszkodowania
Niecałe trzy lata temu tragiczny wypadek młodej Ukrainki wstrząsnął Polakami. Magiel zmiażdżył rękę Alony Romanenko, a lekarze pomimo starań musieli zdecydować o amputacji. Sprawa przeciwko byłemu pracodawcy nadal toczy się w sądzie, ale kobieta mimo wszystko chce zostać w Polsce i pilnie uczy się języka.
W listopadzie 2017 r. Alona Romanenko przeprowadziła się z Wołynia do Polski i rozpoczęła pracę w miejscowej pralni. Miesiąc później, 15 grudnia, magiel zmiażdżył rękę Alony. Pracownicy nie potrafili szybko zatrzymać maszyny i kobieta doznała silnego poparzenia. Mimo starań lekarzy zmiażdżona ręka wówczas 29-letniej kobiety nie nadawała się do rekonstrukcji, trzeba było ją amputować.
Sprawą wypadku zajęła się prokuratura i Państwowa Inspekcja Pracy. Inspektorzy wykazali szereg zaniedbań. Uznali, że kobieta pracowała pod presją czasu, a bezpośrednią przyczyną wypadku był "brak zabezpieczenia przed dostępem do strefy niebezpiecznej oraz niezadziałanie urządzenia ochronnego". Prokuratura postawiła Robertowi S. zarzuty karne, m.in. dopuszczenie do pracy bez zezwolenia i bez koniecznego szkolenia w zakresie bezpieczeństwa, a także bez wymaganych badań lekarskich. Wyrok nadal nie zapadł, a Alona Romanenko nie dostała ani złotówki odszkodowania. Za to mogła liczyć na wsparcie ze strony Polaków.
Klaudia Stabach, WP Kobieta: Usłyszała pani od byłego szefa słowo "przepraszam"?
Alona Romanenko: Nie odezwał się do mnie. Tak samo jak kobieta, z którą najczęściej pracowałam w pralni i która ciągle na mnie krzyczała, pośpieszała mnie i obrażała. Nie miałam odpowiedniego przeszkolenia z obsługi maszyny, więc nie wiedziałam dokładnie, co mam robić. Tymczasem ta kobieta zamiast nauczyć mnie, to tylko podnosiła głos, gdy zobaczyła, że zrobił się supeł na prześcieradle mówiła: "zabieraj to, ślepa jesteś!" – mówiła.
Jak wspomina pani pobyt w szpitalu?
Długo czułam potworny ból i musiałam przyjmować leki. Na szczęście trafiłam na bardzo dobrych i życzliwych ludzi. Pielęgniarki troszczyły się, całowały mnie po głowie. Lekarze też byli mili i wyrozumiali. Ponadto odzywało się do mnie mnóstwo Polaków, którzy chcieli wesprzeć mnie, pomóc. Pamiętam, jak kiedyś jakiś obcy człowiek przyniósł mi cytryny i miód. Wzruszyłam się.
Dzięki zbiórce pieniędzy udało się zebrać dla pani 100 tysięcy złotych. Na co wydała pani te pieniądze?
Wszystko poszło na leczenie. Masaże, maści, leki. Przez półtora roku chodziłam na rehabilitację, żeby przygotować kikut do protezy. Ćwiczyłam, chociaż łzy płynęły mi strużkami z oczu. Tak bardzo bolało.
Zobacz także: "Wstydzimy się za pijane koleżanki, matki". Sytuacja alkoholiczek w Polsce
Ma już pani protezę?
W marcu dostałam protezę wartą 245 tys. złotych. Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej pokrył 90 proc. kosztów, a ja dopłaciłam resztę z własnej kieszeni.
I jak teraz się funkcjonuje?
Leży na półce i chce mi się płakać, gdy na nią patrzę. Jestem załamana, ponieważ okazało się, że źle mi ją dobrano. Byłam u lekarza w Poznaniu, który wprost stwierdził, że ona do mnie nie pasuje, bo nie mam łokcia. Mimo tego firma, która wykonała protezę, twierdzi, że wszystko jest dobrze i muszę nauczyć się z nią żyć.
Pokazano pani, jak to zrobić?
Nie. Nikt mi nie pokazał. Dali mi ją i tyle. To było tuż przed pandemią, dlatego nie miałam za bardzo możliwości domagać się pomocy od nich, a oni sami nie wyszli z żadną inicjatywą. Później prosiłam, żeby mi ją zabrali i wrócili pieniądze. Przecież za taką kwotę można pomóc wielu innym osobom. Ja mogłabym dostać inną protezę, może być o wiele tańsza. Ważne tylko, żeby dało się z niej korzystać.
Zgodzili się?
Nie, ale gdy zaczęłam mówić, że pójdę z tym do sądu, to wtedy obiecali jakoś pomóc. Za kilka dni mam stawić się na rehabilitację we wskazanym przez nich miejscu. Będę próbować nauczyć się jakoś nią ruszać.
Czyli nadal żyje pani bez ręki i protezy. Co jest najtrudniejsze dla pani w codziennym funkcjonowaniu?
Prawie wszystko. Potrzebuję pomocy w wielu podstawowych czynnościach. Nie dam rady sama zapiąć spodni, związać włosów, ugotować zupy.
Trudno jest żyć z taką świadomością?
Bardzo. Mam 32 lata i wiem, że moje życie już nigdy nic nie będzie takie, jak dawniej. Cały czas korzystam z pomocy psychologa. Bardzo cieszyłam się wyjeżdżając z Wołynia do Polski. Przyjechaliśmy tutaj z mężem po to, aby zacząć lepsze życie, a ten wypadek pokrzyżował plany.
Nie myślała pani, żeby wrócić do swojego kraju?
Nie chcę wracać. Pomimo tragedii, która mnie spotkała, to ja lubię Polskę i chcę tutaj żyć. Zapisałam się na kurs języka polskiego i uczę się trzy razy w tygodniu, bo chcę mówić płynnie po polsku.
Z czego się pani utrzymuje?
Mój mąż pracuje. Jednak tuż po wypadku było ciężko. Andrej nie mógł iść do pracy, bo musiał się mną opiekować. Wtedy przez pewien czas mieszkanie było opłacane z pieniędzy zebranych poprzez zbiórkę.
Jakie ma pani nastawienie wobec Polaków?
Wypadek był tragedią, ale od momentu, gdy się wydarzył, to spotykam się tylko z życzliwymi reakcjami Polaków. Ludzie mi współczują, bo wiedzą, jak bardzo źle zostałam potraktowana. Poznałam mężczyznę z Ukrainy, który podobnie jak ja stracił rękę w trakcie pracy w Polsce. Jego pracodawca z własnej kieszeni pokrył koszt zakupu protezy. Szkoda, że ja nie trafiłam na takiego szefa.
Niektórzy znajomi z Ukrainy narzekają, że Polacy źle ich traktują, że uważają za gorszy rodzaj. Ja myślę, że nie można w ten sposób oceniać, bo zarówno u nas, jak i u was są tacy, którzy nie szanują drugiego człowieka. Ja cieszę się, że tak wiele osób mi pomogło i dziękuję zarówno Polakom, jak i Ukraińcom.
Jak wyobraża sobie pani swoją przyszłość za kilka lat?
Chciałabym mieć protezę, która pozwoli mi w miarę normalnie funkcjonować, a później znaleźć dobrą pracę. Tutaj, w Polsce.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl