Antydepresanty – najwyższy czas obalić tabu?
Chociaż milion Polaków zażywa leki na depresję, wciąż trudno nam przyznać się przed najbliższymi, że chcemy sobie pomóc, realizując receptę od psychiatry. Dlaczego farmakologiczne leczenie lęków, nerwic czy zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych wciąż bywa traktowane nie tylko jako ostateczność, ale nawet objaw słabości?
Jeszcze w latach 90. sceny z filmów Woody'ego Allena, w których neurotyczny nowojorczyk spowiada się ze swoich problemów na kozetce u psychoanalityka, wywoływały śmiech na sali. Nie traktowało się poważnie także bohaterów amerykańskich seriali, którzy prozakiem zajadali się jak cukierkami. Z problemami psychicznymi "radzono sobie", zamiatając je pod dywan. Depresję nazywało się chandrą, nerwice nerwowością, a lęki kładziono na karb niestabilnej sytuacji życiowej. Z czasem tabu zaburzeń psychicznych zostało przełamane, a gabinety psychoterapeutów zapełniły się ludźmi, którzy zechcieli rozmawiać o swoich problemach.
Przyznanie się do odbywania terapii nie jest już niczym wstydliwym. A w każdym razie nie wśród wielkomiejskich trzydziestolatków. Nasi rodzice wciąż często w pojedynkę borykają się z zaburzeniami, obwiniając się o to, że coś jest z nimi nie w porządku. Jeszcze trudniej przekonać Polaków do tego, żeby otwarcie rozmawiali o tym, że szukają pomocy nie tylko u terapeuty, ale także u psychiatry.
Z badań przeprowadzonych pięć lat temu przez prof. dr hab. Janusza Heitzmana, obecnego Dyrektora Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, wynika, że leki przeciwdepresyjne zażywa aż milion Polaków. Na depresję cierpią głównie osoby w wieku od 35 do 55 lat. Powodem zaburzeń jest często niemożność pokonania stresu związanego z pracą, uznawanego przez WHO jedną z najpoważniejszych chorób cywilizacyjnych. Chociaż rocznie sprzedaje się 19 milionów opakowań leków o łącznej wartości 300 milionów złotych, często bierzemy je w tajemnicy przed najbliższymi, bojąc się przyznać do "słabości".
Bo znajomym zdarza się zrobić dziwną minę, gdy zwierzamy się z tego, że nie potrafimy opanować lęku przed podróżą metrem. Bo mama będzie się martwić, że najwidoczniej brakuje nam chłopaka. Bo partner uzna, że nie potrafi nas uszczęśliwić.
A przecież to, co siedzi nam w głowie, nie zawsze, a nawet rzadko, ma wiele wspólnego z tym, co dzieje się na zewnątrz. Gdy wszystko układa nam się coraz lepiej, a mimo to czujemy się coraz gorzej, nie potrafimy opanować poczucia winy. I chcemy poradzić sobie ze sobą, zagrzewając codziennie rano do walki, chociaż wstanie z łóżka jawi się jako wyczyn na miarę zdobycia Mount Everestu. A przecież gdy zachorujemy na grypę, bierzemy antybiotyk, gdy okulista stwierdzi u nas krótkowzroczność, kupujemy okulary, a ubytek w zębie zaklejamy plombą. Nie czekamy aż ból będzie nie do zniesienia.
Konsekwencją potraktowania zaburzenia psychicznego jak każdej innej choroby jest to, że wreszcie przestaniemy sobie i innym klarować, że pewnie w naszej diecie za mało jest warzyw, dawno nie byliśmy na jodze, a jesień w Polsce nie wprawia w dobre samopoczucie. Oczywiście, że na chandrę są sposoby. Można dostarczyć sobie dużej ilości witamin, ćwiczyć siedem dni w tygodniu i kupić bilet na egzotyczną plażę. Ale poprawa warunków zewnętrznych nie dociera do źródła problemu. Samego siebie nie oszukamy.
Paradoksalnie, lęk przed lekami wynika też często z tego, że nie chcemy zatracić siebie. Psychiatrzy zapewniają jednak, że pigułka na depresję nie działa jak pastylka wiecznej szczęśliwości ani nawet red pill z "Matrixa". Nie zmienia naszej osobowości, nie pozbawia kreatywności, nie otumania, a wręcz przeciwnie – pozwala nam pełniej być sobą. Lepszym sobą, bo zdolnym do odczuwania szczęścia. Ale i złości. Bo wbrew obiegowej opinii lekarstwa wcale nie czynią z nas zombie niezdolnych do przeżywania jakichkolwiek emocji. Jeśli po kilku dniach stosowania leków (organizm potrzebuje czasu, żeby się przyzwyczaić), wciąż patrzymy na świat jak przez szybę, warto poprosić lekarza o inną receptę. Zanim znajdzie się właściwy lek, można bowiem zaliczyć kilka wpadek. A potem ten właściwy, który sprawia, że życie znowu ma sens, można brać przez chwilę. Albo latami. Nie ma też nic złego w tym, żeby brać leki już zawsze. To nie uzależnienie tylko gwarancja bezpieczeństwa.
Kilka miesięcy temu wywiadu o lekach na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne udzieliła aktorka Amanda Seyfried. W magazynie "Allure" powiedziała, że leczy się od 19 roku życia. Nie przerwała terapii nawet w ciąży. "Nie chcę rezygnować z brania tabletek, nawet jeśli działają wyłącznie jak placebo. Niby dlaczego miałabym z tego rezygnować? Ze wstydu, że używam skutecznego narzędzia? Ludzie stygmatyzują chorobę psychiczną, a ja uważam, że jest takim schorzeniem jak każde inne. Jeśli można je leczyć, trzeba to zrobić" - wyznała Seyfried.
Za jej przykładem porzućmy niepotrzebny wstyd. Bądźmy dla siebie bardziej wyrozumiali. Bo przecież tylko my wiemy, co naprawdę czujemy. Nawet jeśli otoczenie nie uważa, że nie jest z nami "aż tak źle", żeby zacząć działać. Przecież nie musimy być na dnie, żeby poprosić o pomoc. Leczenie to objaw nie słabości, a siły. Siły, którą daje samoświadomość, a więc zrozumienie wszystkich zawiłości własnej psychiki. Bez nich nie bylibyśmy sobą.