FitnessAntydepresanty – najwyższy czas obalić tabu?

Antydepresanty – najwyższy czas obalić tabu?

Antydepresanty – najwyższy czas obalić tabu?
Źródło zdjęć: © 123RF.COM
10.11.2017 15:48, aktualizacja: 22.11.2018 14:02

Chociaż milion Polaków zażywa leki na depresję, wciąż trudno nam przyznać się przed najbliższymi, że chcemy sobie pomóc, realizując receptę od psychiatry. Dlaczego farmakologiczne leczenie lęków, nerwic czy zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych wciąż bywa traktowane nie tylko jako ostateczność, ale nawet objaw słabości?

Jeszcze w latach 90. sceny z filmów Woody'ego Allena, w których neurotyczny nowojorczyk spowiada się ze swoich problemów na kozetce u psychoanalityka, wywoływały śmiech na sali. Nie traktowało się poważnie także bohaterów amerykańskich seriali, którzy prozakiem zajadali się jak cukierkami. Z problemami psychicznymi "radzono sobie", zamiatając je pod dywan. Depresję nazywało się chandrą, nerwice nerwowością, a lęki kładziono na karb niestabilnej sytuacji życiowej. Z czasem tabu zaburzeń psychicznych zostało przełamane, a gabinety psychoterapeutów zapełniły się ludźmi, którzy zechcieli rozmawiać o swoich problemach.

Przyznanie się do odbywania terapii nie jest już niczym wstydliwym. A w każdym razie nie wśród wielkomiejskich trzydziestolatków. Nasi rodzice wciąż często w pojedynkę borykają się z zaburzeniami, obwiniając się o to, że coś jest z nimi nie w porządku. Jeszcze trudniej przekonać Polaków do tego, żeby otwarcie rozmawiali o tym, że szukają pomocy nie tylko u terapeuty, ale także u psychiatry.

Z badań przeprowadzonych pięć lat temu przez prof. dr hab. Janusza Heitzmana, obecnego Dyrektora Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, wynika, że leki przeciwdepresyjne zażywa aż milion Polaków. Na depresję cierpią głównie osoby w wieku od 35 do 55 lat. Powodem zaburzeń jest często niemożność pokonania stresu związanego z pracą, uznawanego przez WHO jedną z najpoważniejszych chorób cywilizacyjnych. Chociaż rocznie sprzedaje się 19 milionów opakowań leków o łącznej wartości 300 milionów złotych, często bierzemy je w tajemnicy przed najbliższymi, bojąc się przyznać do "słabości".

Bo znajomym zdarza się zrobić dziwną minę, gdy zwierzamy się z tego, że nie potrafimy opanować lęku przed podróżą metrem. Bo mama będzie się martwić, że najwidoczniej brakuje nam chłopaka. Bo partner uzna, że nie potrafi nas uszczęśliwić.

A przecież to, co siedzi nam w głowie, nie zawsze, a nawet rzadko, ma wiele wspólnego z tym, co dzieje się na zewnątrz. Gdy wszystko układa nam się coraz lepiej, a mimo to czujemy się coraz gorzej, nie potrafimy opanować poczucia winy. I chcemy poradzić sobie ze sobą, zagrzewając codziennie rano do walki, chociaż wstanie z łóżka jawi się jako wyczyn na miarę zdobycia Mount Everestu. A przecież gdy zachorujemy na grypę, bierzemy antybiotyk, gdy okulista stwierdzi u nas krótkowzroczność, kupujemy okulary, a ubytek w zębie zaklejamy plombą. Nie czekamy aż ból będzie nie do zniesienia.

Konsekwencją potraktowania zaburzenia psychicznego jak każdej innej choroby jest to, że wreszcie przestaniemy sobie i innym klarować, że pewnie w naszej diecie za mało jest warzyw, dawno nie byliśmy na jodze, a jesień w Polsce nie wprawia w dobre samopoczucie. Oczywiście, że na chandrę są sposoby. Można dostarczyć sobie dużej ilości witamin, ćwiczyć siedem dni w tygodniu i kupić bilet na egzotyczną plażę. Ale poprawa warunków zewnętrznych nie dociera do źródła problemu. Samego siebie nie oszukamy.

Paradoksalnie, lęk przed lekami wynika też często z tego, że nie chcemy zatracić siebie. Psychiatrzy zapewniają jednak, że pigułka na depresję nie działa jak pastylka wiecznej szczęśliwości ani nawet red pill z "Matrixa". Nie zmienia naszej osobowości, nie pozbawia kreatywności, nie otumania, a wręcz przeciwnie – pozwala nam pełniej być sobą. Lepszym sobą, bo zdolnym do odczuwania szczęścia. Ale i złości. Bo wbrew obiegowej opinii lekarstwa wcale nie czynią z nas zombie niezdolnych do przeżywania jakichkolwiek emocji. Jeśli po kilku dniach stosowania leków (organizm potrzebuje czasu, żeby się przyzwyczaić), wciąż patrzymy na świat jak przez szybę, warto poprosić lekarza o inną receptę. Zanim znajdzie się właściwy lek, można bowiem zaliczyć kilka wpadek. A potem ten właściwy, który sprawia, że życie znowu ma sens, można brać przez chwilę. Albo latami. Nie ma też nic złego w tym, żeby brać leki już zawsze. To nie uzależnienie tylko gwarancja bezpieczeństwa.

Kilka miesięcy temu wywiadu o lekach na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne udzieliła aktorka Amanda Seyfried. W magazynie "Allure" powiedziała, że leczy się od 19 roku życia. Nie przerwała terapii nawet w ciąży. "Nie chcę rezygnować z brania tabletek, nawet jeśli działają wyłącznie jak placebo. Niby dlaczego miałabym z tego rezygnować? Ze wstydu, że używam skutecznego narzędzia? Ludzie stygmatyzują chorobę psychiczną, a ja uważam, że jest takim schorzeniem jak każde inne. Jeśli można je leczyć, trzeba to zrobić" - wyznała Seyfried.

Za jej przykładem porzućmy niepotrzebny wstyd. Bądźmy dla siebie bardziej wyrozumiali. Bo przecież tylko my wiemy, co naprawdę czujemy. Nawet jeśli otoczenie nie uważa, że nie jest z nami "aż tak źle", żeby zacząć działać. Przecież nie musimy być na dnie, żeby poprosić o pomoc. Leczenie to objaw nie słabości, a siły. Siły, którą daje samoświadomość, a więc zrozumienie wszystkich zawiłości własnej psychiki. Bez nich nie bylibyśmy sobą.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (44)
Zobacz także