Codzienny maraton – rozmowa z Ryszardem Kałaczyńskim
Ryszard Kałaczyński to postać nietuzinkowa. Rolnik spod Więcborka, startujący w najtrudniejszych biegach świata, od lat zmaga się z alkoholizmem. Kiedyś stwierdził "Dobrze jest. Będę biegał, będę pił. Mam sposób na życie", jednak od 15 lat żyje w absolutnej trzeźwości, a swoją pozytywną energią zaraża i inspiruje innych. Właśnie ukazała się książka jego i Racheli Berkowskiej - "Wytrwać w biegu", a my rozmawiamy z nim o jego wyjątkowej drodze przez życie.
Mogłeś być komandosem, jednak zostałeś rolnikiem.
Tak, zawsze byłem wysportowany i w armii znalazłem się w jednostce desantowej. Dobrze mi tam szło, jednak w rodzinie nie było tradycji wojskowych. Nie było nikogo, kto by mi podpowiedział, jaką decyzję podjąć – czy zostać w wojsku, czy nie. Rodzice postawili wręcz sprawę jasno – w wojsku u komunistów nie zostaniesz i koniec. Natomiast rolnictwo i ogrodnictwo było wtedy w Polsce doceniane. Mimo że była szansa na dobrą pracę w wojsku, mieszkanie i szybką emeryturę, to przejąłem gospodarstwo i zostałem rolnikiem.
Ten wybór przysporzył ci jednak wielu trudności. To wtedy pojawił się alkohol?
Można powiedzieć, że alkohol był na wsi od pokoleń. Robił zawsze spore spustoszenie w mojej rodzinie. Alkohol po prostu był w codziennym życiu. Człowiek rósł w tym, jakby to było coś zupełnie normalnego. Nie każdy wtedy porafi powiedzieć dość i nade mną też wzięło kontrolę picie. Do tego czas przemian ustrojowych to był trudny okres dla mnie. Żeby zarobić na życie zacząłem pracować na Zachodzie. Tam zobaczyłem biegających ludzi. W Niemczech czy Holandii miało się wrażenie, że po pracy wszyscy biegają. W Polsce taki widok był wtedy czymś niespotykanym. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że znalazłem się pod bramką, ale to jest dla mnie jakiś ratunek. Postanowiłem – też zacznę biegać.
Ciężko jest chyba po całym dniu ciężkiej fizycznej pracy jeszcze założyć buty i iść biegać?
Tak, ale chciałem jakoś zapełnić czas, w którym do tej pory na przykład chodziłem na piwo. Organizm domagał się wciąż czegoś – to zacząłem dawać mu bieganie. Na początku myślałem, że będę sobie biegał i w przy tym zmniejszę picie. Będę je kontrolował. Wydawało mi się, że znalazłem receptę na życie. Początkowo mi się to udawało – mogłem wypić, mogłem biegać. W 1997 roku przebiegłem swój pierwszy maraton. Pod względem sportowym szło mi bardzo dobrze i jeździłem na kolejne zawody. Z czasem zaczęło być jednak tak, że jeździło się tam jak na imprezę – po to żeby spotkać się z kumplami i po maratonie się wspólnie napić. Było tak, że jechałem na bieg, wmawiając sobie, że nagrodą za ukończenie będzie to, że się napiję. Aż w pewnym momencie dostałem pieniądze od sponsora na wyjazd i je przepiłem. Miałem tego dosyć i stwierdziłem, że muszę znów coś zrobić. Widziałem, że więcej piję, niż biegam. Pomogła mi wtedy żona i koleżanka z Więcborka – złapały mnie na takim kacu moralnym i przekonały, żeby iść na terapię. Od tamtej pory nie piję w ogóle.
Co było trudniejsze – dziewięć tygodni na terapii, czy przebiegnięcie 246 km Spartathlonu?
Nie można tego porównać. To nie tak, że była terapia i koniec. Wciąż widząc na ulicy kapsle po piwie, walczę ze sobą, mimo że nie piję. Uświadomiłem jednak sobie, że alkohol jest po prostu silniejszy niż ja. W walce z alhoholem wygraną jest właśnie ta umiejętność pogodzenia się z tym, że jest się słabszym, że się z nim nie wygra. Można to rozumieć jako poddanie się alkoholowi. Co innego taki bieg ze Sparty do Aten. Po terapii postanowiłem pojechać na Spartathlon. Jest on cholernie trudny – próbowałem ukończyć go już jedenaście razy i jeszcze mi się nie udało. Każda nieudana próba motywowała mnie do podjęcia kolejnej. Mimo że jeździłem tam sam - bez pieniędzy i wsparcia ekipy serwisowej, w przeciwieństwie do większości uczestników z całego świata. Ale na tym polu nie mogę się poddać i zamierzam wciąż próbować. Wierzę, że mi się uda.
Co jest najważniejsze, aby zwykły człowiek się nie poddał w dążeniu do swego celu i marzenia?
W moim życiu bardzo ważna od zawsze jest wiara. Wzmacnia mnie duchowo. Biegając ultradystanse często medytuję, rozmawiam ze sobą i z Bogiem. W ogóle pomysł na przebiegnięcie Polski wzdłuż, od Tatr do Bałtyku, wziął się z pielrzymki. Usłyszałem kiedyś, jak dwóch biegaczy chwaliło się, że przebiegło Polskę w kilka dni robiąc po 60 km dziennie. Pomyślałem sobie, co to za wyczyn? Przecież ludzie podczas pielgrzymek pokonują dziennie po 40 km, w zasadzie bez przygotowania. Kobiety idą w zwykłych butach, też w upale itd. Pomyślałem sobie "to ja wam teraz pokażę" – przebiegnę Polskę, ale szlakiem pielgrzymkowym, 800 km i to w 7 dni. To był bardzo spontaniczny pomysł, ale udało mi się go zrealizować.
Kolejnym pomysłem było "366 maratonów w 366 dni"...
Tak, chodziło mi o to, że biegać można nie tylko dla siebie. Chciałem pokazać właśnie, że bieganie to też życie codzienne. Można z niego bardzo dużo czerpać i dawać innym. Być potrzebnym. Główną ideą tego pomysłu było to, że ja oprócz swoich normalnych codziennych obowiązków, biegnę każdego dnia maraton przez rok, a ktoś przez rok nie pije. Wiele osób stanęło razem ze mną do tego wyzwania i wielu udało się nie pić. Nie zawsze przez rok, ale ważne że spróbowali. Chodziło o to, żeby coś w nich zaiskrzyło i dało do myślenia. Mi udało się przebiec te wszystkie maratony i ustanowić rekord Guinessa. Do mojej wsi Wituni pod Więcborkiem przyjeżdzało też mnóstwo osób, aby biegać razem ze mną – ponad 70 z nich właśnie tam przebiegło swój pierwszy maraton. W ciągu tego roku zrobiliśmy też dużo potrzebnych rzeczy – zebraliśmy pieniądze na budowę nagrobka dla naszego biegowego przyjaciela Wojtka Pismenko, pomogliśmy potrzebującej rodzinie w zbudowaniu łazienki. Udało nam się też odkryć talenty biegowe u osób, u których nikt się tego nie spodziewał. To takie przyziemne sprawy, które zrobiliśmy dzięki mobilizacji wielu osób skupionych wokół maratonów w Wituni.
*Czy bicie takich rekordów pozwala ci właśnie na to, abyś wytrwał w codziennym biegu przez życie? *
Na pewno, zawsze jest jakiś cel i wyzwanie, które trzeba sobie stawiać w życiu. Człowiek nigdy nie może stracić w sobie ducha. Wydaje mi się, że ktoś kto ma w sobie taką iskrę i pomysły, jest po prostu potrzebny na świecie i idzie do przodu. To też mój sposób na walkę ze słabościami. Teraz mam w głowie kolejny projekt, tym razem triathlonowy – "100 Ironmanów" i myślę, że też powstanie jakaś większa idea charytatywna obok niego.