Czekają przy granicy, bo wierzą, że za chwilę odgruzują swoje domy. "Pozwalamy im w to wierzyć"
Grupa przyjaciół rzuciła się w wir pomagania uchodźcom. Trzydzieści kilometrów od granicy z Ukrainą mają zorganizowanych 500 noclegów dla kobiet i dzieci. Co jakiś czas odwiedzają ich zagraniczne media, było BBC, Sky News, a oni powtarzają, jak mantrę: pomoc nie kończy się na tym, że kobieta z dzieckiem przyjeżdża na dworzec w Przemyślu. Jak nie będzie organizacji, czeka nas katastrofa humanitarna.
23.03.2022 | aktual.: 23.03.2022 18:00
W powiecie sąsiadującym z Ukrainą w okolicach Jarosławia dzieją się niesamowite rzeczy. Patrycjusz Gaweł udostępnił swój nowy dom oraz dom po zmarłej babci i pomieszczenia biurowe swojej firmy uciekającym przed wojną Ukraińcom, głównie kobietom i dzieciom. Potrzeby okazały się być jednak dużo większe. – Będziemy pomagać, dopóki nie padniemy – stwierdził z wolontariuszami i zaczął organizować noclegi na dużą skalę.
– Udało się nam podpisać porozumienie z wójtem gminy Chłopice, dzięki czemu otrzymaliśmy do zaadaptowania nieużywany budynek dawnego Publicznego Gimnazjum w Boratynie. Przystosowaliśmy go dla 250 osób. Okazało się, że znów to jest za mało. Znaleźliśmy więc kolejny budynek starej bursy w Radymnie. Zaczęliśmy go odnawiać, ale przyjechali uchodźcy, którym nie mogliśmy odmówić, więc nocują, a remont toczy się swoją drogą. Lepsze to niż spanie na kartonach na dworcu – opowiada nam Kamil Prusinowski, wolontariusz i jeden z liderów przedsięwzięcia.
"Jadę na dyżur"
O pomocy, którą organizują przyjaciele, jest już głośno na świecie. Zorganizowano nie tylko noclegi, ale i 50 darmowych miejsc w przedszkolu niepublicznym dla najmłodszych. Część dzieci poszła do szkół podstawowych i średnich. Mają zapewnioną edukację, zajęcia dodatkowe i animacje. Dzieci dość szybko się przystosowały do nowych warunków w przeciwieństwie do swoich matek.
- Kobiety wierzą, że zaraz wojna się skończy, dlatego nie jadą dalej. Mają nadzieję, że za miesiąc będą odgruzowywać swoje domy, wrócą do mężów, partnerów. Pozwalamy im w to wierzyć, ale wydaje nam się, że to będzie niemożliwe. Tym ludziom nie pozostało nic poza nadzieją. Nie chcemy jej odbierać – mówi Kamil Prusinowski, który zaraz jedzie na nocny dyżur do budynku gimnazjum, w którym mieszka 200 kobiet z dziećmi.
- Opiekuję się tym miejscem. Gdy w nocy przyjeżdżają goście z Ukrainy, to ich przyjmujemy, robimy check-in, jak w hotelu, ale poza tym opiekujemy się nimi, okazując troskę. Cierpliwie tłumaczymy, gdzie co jest, dajemy kartę sim, aby mieli kontakt ze światem. Co ciekawe, resztkami sił, po tułaczce, zadają nam nieprzewidywalne pytania - np. czy znajdzie się praca. Myślę, że to z tego powodu, że chcą się poczuć tutaj bezpiecznie i zorganizować sobie kawałek domu na czas wojny – tłumaczy wolontariusz.
- Nie da się ukryć, że historie naszych gości wzbudzają wiele emocji. Jeden z nastolatków, który jest bardzo towarzyski i mamy z nim częsty kontakt, obudził się któregoś dnia ze spuchniętą nogą. Trafił na SOR, gdzie wyszło, że 6 dni przed przybyciem do Polski miał zdjęty gips. Po tym, jak przeszedł 150 kilometrów w trakcie ucieczki z kraju, noga ponownie mu się złamała. Była też kobieta z czwórką dzieci, w tym dwoje w szpitalu po przeprawie do Polski. Jej córka gimnastyczka trafiła pod opiekę lekarzy z wrzodami na całym ciele i odmrożoną ręką. Teraz walczy o życie. Kobieta przyjechała dobrym samochodem, ale oprócz tego nie miała nic. Tych historii jest bardzo dużo – wyznaje.
Jak twierdzi Prusinowski, mają teraz mniej nowych uchodźców, bo mniej pojawia się na granicy. Dodaje, że zauważa przemianę w ludziach, którzy uciekli z kraju przez kilkoma tygodniami.
- Kobiety przyjeżdżają, a na ich twarzach nie widać emocji, mają tępy i pusty wzrok. Nie potrafią płakać. Po jakimś czasie pozwalają sobie na wyrzucenie z siebie tego, co przeżyły. Zmieniają się też ich twarze, coraz częściej się uśmiechają. Dla mnie te historie poszczególnych kobiet i dzieci są bardzo ważne. Niosą ze sobą duży ładunek emocjonalny – zwierza się wolontariusz.
Problem się nie kończy
Grupa pomocowa z Jarosławia oprócz doraźnej pomocy zastanawia się, co dalej. – Udzielamy wywiadów polskim i zagranicznym stacjom, alarmujemy, że w pewnym momencie nasze możliwości się wyczerpią – mówi Prusinowski.
- Ukraińcy integrują się z nami, ale potrzebna im jest praca, dla dzieci szkoła, miejsce do życia. Z powodu ogromnej inflacji za chwilę naszym rodakom będzie się źle żyło i może to doprowadzać do niepokoju, spięć. Warto na to zwrócić uwagę. Ludzi już teraz na wiele rzeczy nie stać, zaraz zacznie się ubóstwo. Dlatego rozmawiamy z mediami i mówimy o tym. Ostatnio udzielaliśmy wywiadu Sky News, BBC, TVN, rozmawiamy z lokalnymi mediami. Wszystko po to, aby przekazać, że problem nie kończy się, kiedy kobieta wsiada do pociągu i dojeżdża do stacji Przemyśl czy Jarosław. Gdzieś ci ludzie muszą być ulokowani. Bez planowania będzie potężny problem – podsumowuje.