Daria Mejnartowicz jest filantropką. "Wybieram bycie użyteczną"
29.09.2023 13:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Daria działa od 11 lat na świecie, bez fundacji, w ramach swojego czasu wolnego, wykorzystuje urlop i zasoby, żeby pomagać – napisała czytelniczka zgłaszająca Darię Mejnartowicz do plebiscytu #Wszechmocne. – Dzięki temu, że realnie wpływam na czyjś los, czuję, że moje życie ma sens – tłumaczy niezwykła kobieta.
Rafał Natorski: Czuje pani dumę, kibicując młodym ludziom z afrykańskiego Sierra Leone, którzy rywalizują w turnieju imienia Dr Darii Mejnartowicz?
Darii Mejnartowicz: Wiem, że chcą w ten sposób uhonorować moją osobę, co jest bardzo miłe. Młodzi mieszkańcy biednych krajów afrykańskich rzadko mają okazję uczestniczyć w zawodach, gdzie są wręczane medale i puchary, już o nagrodach nie wspominając. W Sierra Leone, zwłaszcza na prowincji, dzieciom brakuje podstawowych warunków do uprawiania sportu, np. siatkówki. Sama musiałam zorganizować im boiska oraz piłki czy koszulki. Dlatego jest dla mnie ekscytujące, gdy widzę zachodzące tam przemiany. Szczególnie wspieram rozwój aktywności dziewczynek i kobiet, które wcześniej były jej pozbawiane; w niektórych kulturach nie wolno im nawet jeździć na rowerze.
Bo to nie tylko kwestia braku warunków do uprawiania sportu, ale również głęboko zakorzenionych zwyczajów i uprzedzeń.
Niestety. Na szczęście w Afryce obserwuję wielki przełom. Gdy w 2024 odwiedziłam Slams Kibera w Kenii, dziewczyny podczas turniejów sportowych co najwyżej mogły kibicować na trybunach, ale większość siedziała w domach, gotując, sprzątając czy opiekując się dziećmi. Pomogłam stworzyć tam kilkanaście boisk do piłki nożnej, siatkówki i koszykówki, na których teraz grają dziewczyny, a chłopaki oglądają ich wyczyny, choć wciąż podśmiewują się z ich umiejętności. Dlatego podczas turnieju w Sierra Leone stworzyłam mieszane drużyny, jak to określam – z łańcuszkiem. Zespół jest tak silny jak jego najsłabsze ogniwo. Dlatego obowiązkiem wszystkich zawodników jest wzajemne wspieranie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Chłopcy nie mają oporów, by grać razem z dziewczynami?
Nie mają wyjścia (śmiech). Cieszą się, że w ogóle mogą uprawiać sport i korzystać z dobrze przygotowanych boisk, za wynajęcie których często trzeba płacić, a zwykle młodzi ludzie i ich rodzice nie mają na to pieniędzy. W Afryce zrozumiałam, na czym polega prawdziwa bieda. Podczas mojej ostatniej wizyty w Sierra Leone zauważyłam, że w niedzielny poranek większość mieszkańców wsi, w której mieszkałam, bezczynnie siedzi przed swoimi chatami. Nie ma tam typowej krzątaniny związanej choćby z przyrządzaniem jedzenia. Okazało się, że oni jedzą tylko jeden posiłek dziennie, czyli obiad. Wcześniej muszą po prostu do tego czasu przetrwać.
Jak wyglądała pani droga do Afryki?
To nie jest przypadek, bo ja nie wierzę w przypadki. Po prostu tak miało być. Wywodzę się z rodziny o traumatycznych i patologicznych korzeniach, w dzieciństwie doświadczyłam przemocy, nie tylko psychicznej, ale również fizycznej. Dzięki determinacji i woli przetrwania, a także wsparciu aniołów, czyli dalszej rodziny, nauczycieli, trenerów, udowodniłam, że można wyrwać się z piekła i przekształcić negatywne doświadczenia w coś pozytywnego. Nie skończyć na ulicy jako narkomanka czy alkoholiczka, lecz zdobyć dobre wykształcenie, dwie magisterki, doktorat, MBA, piastować menadżerskie funkcje w znaczących firmach, mieć pasje – uprawiać sport i śpiewać w chórze, być aktywną w życiu społecznym.
W dzieciństwie sąsiedzi mówili, że niedaleko pada jabłko od jabłoni i nawiązywali do mojej mamy, którą pogardzali. Przez długi czas zmagałam się z niskim poczuciem wartości i musiałam wykonać dużo pracy, by umieć się pochwalić swoimi osiągnięciami. Chciałabym być motywacją dla innych dziewczyn i kobiet, że zawsze można stanąć na nogi, trzeba tylko bardzo tego chcieć i mieć szczęście być otoczoną przez wspierających ludzi. Opowiadam o tym wszystko w książce "Wojowniczka" autorstwa dziennikarki Joanny Gabis-Słodownik, która – mam nadzieję – niebawem ukaże się na rynku.
Życie nie oszczędzało pani także później.
To prawda. Przez 52 lata mojego życia wiele się wydarzyło – zarówno dobrego, jak i złego, jak np. mobbing i dyskryminacja w pracy w dużej korporacji, utrata kilku pensji przez niewypłacalnego pracodawcę. I w życiu osobistym – na sześć tygodni przed ślubem, gdy marzyłam o założeniu rodziny, dzieciach i domu z kominkiem, miałam wypadek samochodowy, w którym zginął mój narzeczony Paul. Zawalił mi się świat, bo to był, oprócz kilku cioć i babci, jedyny człowiek mówiący, że kocha mnie taką, jaka jestem. Mimo wad, których jestem świadoma. Długo cierpiałam, ale w końcu przestałam zadawać sobie pytanie dlaczego, a zaczęłam się zastanawiać po co. I postanowiłam działać, by nadać życiu wartość.
Co pani zrobiła?
Zostałam wówczas nominowana przez Ambasadę Amerykańską do udziału w programie US State Department/Fortune Global Women’s Mentoring Partnership prowadzonym przez fundację Vital Voices Global Partnership, którą założyły Hillary Clinton i Madeleine Albright. Wraz z 25 kobietami z całego świata spotkałyśmy się w Waszyngtonie i zrozumiałam, że ze swoją działalnością mogę wyjść poza Polskę. Niedługo później wyjechałam z pierwszą misją charytatywną do Birmy.
Od tego czasu, w wolnych chwilach i z wykorzystaniem własnych zasobów, pomaga pani potrzebującym na całym świecie – obecnie już na 6 kontynentach – bez względu na przynależność, pochodzenie, religię. Wspiera ich pani w obszarze zdrowia, edukacji, sportu, kobiecych start up-ów czy higieny, dostępu do wody.
Tak, na co dzień największe projekty pomocowe organizuję, bazując w Polsce, np. projekt wsparcia nauki szkolnej i zawodowej dziewcząt i kobiet z Madagaskaru, Tanzanii, Ugandy i Kenii. Obecnie nauka ponad 230 z nich jest finansowana przez moich znajomych z Polski, Francji, Belgii, Niemiec, Irlandii i innych krajów. Co pół roku stawiam nową studnię w Ugandzie i Liberii czy też zaopatruję najbiedniejszych mieszkańców wiosek w beczki na wodę, żeby nie byli zmuszeni do picia z kałuży. Także na odległość prowadzę projekt Adoptuj Babcię/Dziadka polegający na wsparciu samotnych seniorów z wiejskich terenów Ugandy i Kenii. Otrzymują oni najpotrzebniejsze pomoce, np. pierwsze w życiu łóżko, materac, pościel, talerze, sztućce, obuwie i ubrania, czasem też kilka kur czy kozę, żeby mieli narzędzia do zarabiania pieniędzy lub mogli w barterze wymieniać swoje produkty na inne potrzebne do przeżycia rzeczy, choćby mąkę. Mam też program szycia bawełnianych podpasek wielokrotnego użytku. Pomogłam odbudować po trzęsieniu ziemi szkołę w Nepalu czy dom koleżanki z wysp Vanuatu po cyklonie Pam.
Wyjeżdżam średnio dwa razy w roku, w ramach urlopu, do miejsc, gdzie np. nie istnieje świadomość zagrożenia nowotworami. W Afryce wiele kobiet wciąż żyje w przekonaniu, że rak piersi jest problemem białych ludzi, ewentualnie można się nim zarazić, wkładając pieniądze do biustonosza czy farbując włosy. Brakuje tam podstawowej edukacji prozdrowotnej, a służba zdrowia jest na bardzo niskim poziomie, w dodatku za poradę lekarską, diagnozę i leczenie trzeba często płacić, co dla kobiet z prowincji, podobnie jak transport, jest problemem nie do pokonania. Dlatego wolą korzystać z usług miejscowych znachorów i wiedźm, którzy zalecają, by nowotworowe rany posypywać ziołami. Nawet kiedy trafią do profesjonalnego lekarza i usłyszą diagnozę, uciekają z poczekalni, bo boją się np. usunięcia piersi. W kulturze afrykańskiej taka kobieta staje się "popsuta", a mąż ma prawo ją porzucić.
Moja akcja polega przede wszystkim na informowaniu i profilaktyce. Prezentuję im także trzy filary dobrego zdrowia, choćby zróżnicowaną dietę. Na co dzień mieszkańcy Sierra Leone, Malawi czy Ugandy odżywiają się fatalnie. Owoce, warzywa, mięso czy ryby są bardzo drogie, dlatego jedzą monotonne posiłki oparte na kukurydzy i warzywach korzeniowych, ewentualnie ze skórami czy innymi resztkami smażonymi w dużej ilości starego tłuszczu. Piją słodkie, gazowane napoje pełne cukru, dlatego mają problemy z cukrzycą, nadciśnieniem czy chorobami układu krążenia. Zachęcam kobiety do aktywności fizycznej. Wiem, że jest to łatwe tylko w teorii, ale wierzę, że małymi kroczkami przybliżamy się do sukcesu.
Ma pani czas na tradycyjny urlop, czyli po prostu leniuchowanie na plaży?
Rzadko, poza tym długo nie wytrzymam bez aktywności, bo roznosi mnie energia. Od 10 lat nie byłam na nartach, choć uwielbiam ten sport. Ostatnio udało mi się wyrwać na parę dni do Azerbejdżanu. Taki reset jest bardzo potrzebny, ale zwykle nie mogę sobie na niego pozwolić. Wybieram bycie użyteczną. Dzięki temu, że realnie wpływam na czyjś los, czuję, że moje życie ma sens. Inni mają swoje rodziny – dla mnie świat jest rodziną. Tam gdzie działam, często jestem nazywaną Matką. Jestem wzruszona i dumna, że moim imieniem zostały nazwane już trzy dziewczynki z Kenii, Madagaskaru i Sierra Leone oraz chłopiec z Liberii (Darius).
Gdy wyjeżdżam na akcję do Afryki czy Azji, często nie wiem, co mnie tam spotka. Warunki są bardzo trudne, bo nie chcę nocować w hotelach. Mieszkam i żywię się jak osoby, którym chcę pomóc. Niejednokrotnie muszę daleko chodzić z nimi po wodę albo szukać miejsca do naładowania telefonu. Dokuczają mi komary i muszki. Nie jeżdżę tak przygotowana i z wielkimi ekipami jak Dominika Kulczyk czy Martyna Wojciechowska. Środki na moje akcje pochodzą z własnych zasobów, czasem instytucji biznesowych, klubów sportowych, placówek prywatnej służby zdrowia, ale przede wszystkim od indywidualnych osób o wrażliwym sercu.
Podczas pobytu w Sierra Leone zobaczyłam salę porodową w jednym ze szpitali i zdębiałam. Pomieszczenie było obskurne – obdrapana farba na ścianach, łóżka do porodu tak połamane i skorodowane, że zdarzały się upadki, miejsce dla noworodków to zardzewiałe stoły, woda dostępna jedynie z wiadra. Po powrocie do domu napisałam post na FB, na końcu pisząc: "Może wydarzy się cud". Rano byłam w szoku odpowiedzią znajomych – przez kilkanaście godzin przekazali na poczet remontu pomieszczenia i zakupu sprzętu ponad tysiąc euro Jak dla mnie to duży budżet i już po dwóch dniach zrobiłam z niego użytek. Za kilka dni dyrektor szpitala obiecał przesłać zdjęcia z odnowionej i zmodernizowanej porodówki…
(W czasie naszej rozmowy Daria Mejnartowicz otrzymała z Sierra Leone wiadomość i nagranie wideo, że odszedł młodziutki piesek, którego znalazła tuż przed wylotem. Nie ukrywała swojej rozpaczy).
Był w kiepskim stanie, ale i tak nie mogę się z tym pogodzić. Miał powiększony brzuszek, w każdym uchu dosłownie kilkadziesiąt kleszczy, które usuwałam ręcznie. I jeszcze ranę po pogryzieniu. Poprosiłam właściciela, żeby zabrał psiaka do weterynarza, którego adres znalazłam w internecie, obiecując, że zapłacę za leczenie i transport, ale nie zdążył tam dotrzeć. To jest moja porażka. One niestety też się zdarzają.
Daria Mejnartowicz jest nominowana w kategorii #Wszechmocne wśród kobiet. W tej kategorii zwyciężczynię wybierają jurorki.