Blisko ludziDla plażowiczów wydma jest jak toaleta. Trudno się dziwić, jeśli tak wyceniono ich potrzeby fizjologiczne

Dla plażowiczów wydma jest jak toaleta. Trudno się dziwić, jeśli tak wyceniono ich potrzeby fizjologiczne

Dla plażowiczów wydma jest jak toaleta. Trudno się dziwić, jeśli tak wyceniono ich potrzeby fizjologiczne
Źródło zdjęć: © East News
Przemysław Bociąga
04.07.2019 15:12, aktualizacja: 04.07.2019 20:14

Od lat jednym z tradycyjnych problemów polskich wakacji są turyści, którym "za daleko do toalety", przez co zbyt łatwo zbaczają ze ścieżki wiodącej przez wydmy. Jednak nadmorskie morze fekaliów na wydmach zdaje się mieć przyczynę inną niż tylko niewychowanie wczasowiczów.

"Szeląg dam od wychodu, nie zjem – ino jaje,
drożej sram, niźli jadam – złe to obyczaje".

Tak, tak. To autentyczna fraszka Jana Kochanowskiego. Już w drugiej połowie XVI wieku jeden z najważniejszych polskich poetów skarżył się na wysokie ceny toalet publicznych. Cztery i pół wieku później Polscy urlopowicze wciąż mogą narzekać na drożyznę w restauracjach – nie przy kasie, ale przy drzwiach toalety. A kończy się tak, jak zawsze – medialnym lamentem, że morze w Polsce jest zasikane, górskie szlaki pokryte fekaliami, a na łąkach zamiast liści zalegają kwiatki z papieru toaletowego lub użyty w ich miejsce łopian lub babka lekarska.

Toaleta dla uprzywilejowanych

Wąski przesmyk na plaży w Sopocie to jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc nad polskim morzem w sezonie urlopowym. W tym – pewnie najdroższym – nadmorskim mieście, kojarzącym się od stu lat z należytym wypoczynkiem porządnych ludzi, wiele jest prywatnych biznesów – głównie knajpek – wychodzących na plażę, ale oddzielony fragment przynależący do najbardziej luksusowego hotelu w kurorcie to największy z nich.

Dwuosobowy pokój z soboty na niedzielę w lipcu w tym hotelu kosztuje – według stawek ustalanych przez komputer z trzytygodniowym wyprzedzeniem – bagatela 1,2 tys. złotych. W tej cenie mamy nie tylko nocleg ze śniadaniem i dostęp do strefy SPA, lecz także białe, eleganckie leżaki i parasole plażowe oraz dostęp do toalety, jeśli wypity na plaży drink przyprawi nas o taką potrzebę.

Po drugiej stronie sznurka jest tak zwana reszta ludzi. Tych, którzy za 1,2 tys. złotych oczekiwaliby przynajmniej kilku noclegów. Którzy na oddalonym o kilkanaście kilometrów odcinku wybrzeża, na przykład w Jantarze czy Stegnie, za te pieniądze spędzą cały rodzinny urlop, kupując produkty w dyskoncie i jedząc na plaży jedzenie przygotowane rano na kuchence w ciasnym pensjonatowym pokoiku. Tych, którzy potrzebują osobnego budżetu na toaletę, bo o ich potrzebach fizjologicznych państwo zapomniało. A jeśli pójdą za potrzebą na wydmy czy do nadmorskiego lasu, zupełnie słusznie spadają na nich gromy.

Albo wydmy, albo nic

Serio, spróbujcie Państwo, przy okazji letniego urlopu, znaleźć nad morzem porządną toaletę. Nie mówię: bezpłatną, chociaż trudno tak naprawdę wskazać moment, w którym nasze podstawowe potrzeby fizjologiczne uległy prywatyzacji, a ich zaspokajanie zmieniło się w towar. Jeszcze gorzej, że jakość tego towaru zdaje się podlegać najbardziej prymitywnie ujętym regułom gry rynkowej: zwycięskim kapitalistą jest ten, komu uda się sprzedać jak najdrożej produkt, który wcześniej jak najtaniej wytworzył lub kupił. Tak kapitalizm postrzegali XVIII-wieczni ekonomiści i tak działa on dziś w polskiej branży toaletowej.

Moje poszukiwania przyzwoitej "usługi toaletowej" kończą się fiaskiem w dziesięciu przypadkach na dziesięć. Tak było w tym roku w Sopocie. Nie będę oszukiwał, pod wpływem jakich napojów wprawiłem się w stan, w którym skorzystanie z pisuaru stało się moim krótkoterminowym priorytetem.

Dość, że te same napoje sprawiły, że przypomniał mi się czerstwy humor mojego ojca, który zawsze mówił, że za honorowe oddawanie moczu płacić nie należy. Wędrówka od miejskiej przebieralni przy plaży poprzez wszystkie napotkane po drodze knajpy zakończyła się dopiero w hallu hotelowym, oddalonym od morza o kilkaset metrów.

Miasto Gdańsk poinformowało na przykład w maju, że w 2019 roku przybędzie szaletów publicznych. Dobre i to, chociaż w ślad za tą informacją pójdzie pewnie następna. Podobna, jak ta, którą kilka lat temu opublikował GS24, czyli portal Głosu Szczecińskiego: "Turyści są zaskoczeni płatnymi toaletami". Trójmiejskie toalety, podobnie jak omawiane przez GS24 te w Rewalu czy Pobierowie, są dzierżawione przez miasto prywatnym firmom, które pobierają opłaty. "To nie jest mądry pomysł, bo jak ludzie zobaczą, że trzeba płacić, będą chodzić na wydmy i tyle" – podsumowała to czytelniczka portalu.

W miastach takich jak Sopot, Szczecin czy Gdańsk nie jest jeszcze tak źle. Zdarza się bowiem, że restaurator – zapewne przez przeoczenie – pozwoli swoim klientom na darmowe korzystanie z toalety, pod warunkiem oczywiście dokonania zakupu. Można więc zawsze usiąść w plażowym barze na czwarte piwko, wcześniej pozbywając się w dołączonej toalecie trzech poprzednich, które przypomniały o sobie podczas spaceru wzdłuż fal przyboju. Ale co do nadmorskiej "prowincji" – plaż poza dużymi miastami – sprawdza się ponura przepowiednia czytelniczki Głosu Szczecińskiego: nie zostaje nic poza wydmami.

Fizjologia wolnego rynku

– Mamy wolny rynek i właściciel knajpy może podać swoją cenę za usługę toaletową – oburzą się na to nastawieni liberalnie czytelnicy. Niestety, w Polsce taka jest właśnie prawda, chociaż nie powinna. Sam doświadczyłem tego kilka lat temu. Spędziłem wtedy nad morzem niecałe 24 godziny. Nieszczęśliwie, bo naprawdę kocham morze, a szczęśliwie, bo trafiłem do miejscowości, którą uważam za jedną z najbrzydszych w pasie nadmorskim (a, jak wiadomo, konkurencja jest tu mocna).

W tej miejscowości w pobliżu plaży jest jedna ogólnodostępna (celowo nie piszę: publiczna) toaleta. Na fotokomórkę – z napisem na drzwiach, że każdy kto przechodzi, płaci dwa pięćdziesiąt. Nie, jak mawiali studenci na Mazurach, "dwójka za dwójkę", ale dwa złote pięćdziesiąt groszy za wejście do toalety, niezależnie od intencji. Pomóc zrobić siusiu dwuletniemu dziecku – to razem piątka, bo fotokomórka podliczy każdego wchodzącego i wystawi odpowiedni rachunek.

Podobnie ekonomiczne podejście do płacenia za toaletę nad morzem przyjął cytowany w ubiegłym roku przez "Super Express" Ryszard Pilecki z Kołobrzegu, który cenę za toaletę dla osób nie będących klientami jego baru ustalił na 12 złotych. Z opłaty nie zwalniało nawet kupienie u niego lodów, bo lody to nie działalność gastronomiczna.

Wynika z tego bardzo prosty przekaz: nie macie pieniędzy, idźcie robić kupę na wydmy.

Budżet na siku

Do kogo mieć o to pretensje? Jeśli mają one być uzasadnione, adresat jest tylko jeden. Jest nim gmina. To właśnie gminy – najmniejsze jednostki samorządu, odpowiedzialne są za czystość na swoim terenie – mają do dyspozycji plażę, która przyciąga turystów. Nie wymyśliły tej plaży, nie zbudowały jej – ona tam była, nasza, wspólna. Należy po równo do wszystkich, i Kaszubów, i Ślązaków. To dzięki niej gminy zarabiają na niszczeniu i szpeceniu krajobrazu – budeczkami z kebabem i pamiątkami, reklamowymi banerkami przy zejściach i kto wie, czym jeszcze. I to one kompletnie wycofują się z myśli, żeby w zamian zadbać o czystość i możliwość skorzystania z tej plaży.

Dla czteroosobowej rodziny z małymi dziećmi cały dzień spędzony na plaży to pewnie około sześciu-ośmiu takich wizyt po dwa pięćdziesiąt, czyli bite kilkanaście, a nawet dwadzieścia złotych. Przy stawkach przedsiębiorczego kołobrzeżanina – prawie stówa dziennie. Zwykłe siku robi się poważną pozycją wakacyjnego budżetu. Czy w tej sytuacji można się dziwić ludziom, którzy chodzą – za przeproszeniem – traktować wydmy jak toalety? Przecież metoda kija i marchewki działa tylko wtedy, kiedy do rózgi dajemy przynętę.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (320)
Zobacz także