Doktor od cudów

Cały świat poznał jej nazwisko, gdy przywróciła do Życia kobietę bez twarzy. To pierwszy taki wyczyn w historii medycyny. Dziś Maria Siemionow poszukuje uniwersalnego szpiku. To byłby Nobel.

Doktor od cudów
Źródło zdjęć: © PAP/EPA

30.11.2009 | aktual.: 25.06.2010 14:30

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

SUKCES: Od przeszczepu minęło prawie 10 miesięcy, jak dziś czuje się pacjentka?

Maria Siemionow: Praktycznie jest już całkowicie zintegrowana społecznie, spaceruje z psem, wychodzi po zakupy i nikt już na nią nie mówi „monstrum”. Oczywiście miewa lepsze i gorsze dni, ale w przypadku pacjentów, którzy pobierają leki przeciw odrzuceniu przeszczepu, takie wahania nastrojów są rzeczą normalną. Ma też swoją misję. Chce pomagać ofiarom domowej przemocy, walczyć z patologią w rodzinie i na rzecz ograniczenia prawa do posiadania broni.

Ten przeszczep był cudem. Nie obawia się pani, że ludzie zaczną teraz oczekiwać jeszcze więcej, rzeczy prawie niemożliwych?

Zawsze jest gdzieś granica, której nie da się przekroczyć. Na początku też miałam mnóstwo obaw, patrząc na potwornie zmasakrowaną twarz naszej pacjentki. Nad operacją przeszczepienia twarzy pracowaliśmy ponad 22 godziny. Twarz, którą pobieraliśmy od dawcy, była blada, bez krwi i bez życia. Gdy po przeszczepie zdjęliśmy zaciski z połączonych naczyń, w ciągu 45 minut twarz nagle zaróżowiła się i nabrała życia. To był moment przywrócenia człowiekowi życia w społeczeństwie. Trudno nie nazwać tego cudem, ale nie czuję się cudotwórcą.

Nim zdecydowała pani, komu da nową twarz, musiała poznać wiele dramatycznych historii. Czy to był najtrudniejszy przypadek w pani karierze?

Z medycznego punktu widzenia tak. Z zawodowego przeszczep twarzy zdarzył się u szczytu mojej kariery, teraz mam zupełnie inne podejście do zawodu niż na początku. Przez lata lekarz spotyka się z wieloma historiami, trzeba wyrobić w sobie pozytywną hardość, przecież gdy zdarzy się wypadek, nie ma czasu na filozofowanie. Wszystko przychodzi z wiekiem i doświadczeniem. Najtrudniejsze chwile przeżyłam podczas stypendium w Louisville. Była Wigilia, miałam dyżur, kiedy przywieziono piękną dwudziestoletnią dziewczynę – wpadła pod pociąg, miała obcięte obydwie nogi i jeszcze pocięte w kawałki, a zatem kości połamane w wielu miejscach z powyrywaną skórą. Operowaliśmy jednocześnie na dwa zespoły, ale udało się zachować nogi tylko do kolan. To było dla mnie dramatyczne zdarzenie, którego nigdy nie zapomnę.

Zdarzyło się, że ktoś sam zgłosił się do przeszczepu, bo chciał na przykład wyglądać jak Elvis Presley?

Takie skrajne przypadki się nie zdarzyły. Zgłaszają się natomiast pacjenci z bliznami po oparzeniach, które w naszym odczuciu są prawie niewidoczne. Nie zdają sobie sprawy, że przeszczep twarzy nie jest operacją plastyczną i wymaga przyjmowania leków do końca życia. To pokazuje, jak różne jest poczucie kalectwa – dla kogoś jedna zmarszczka może być tragedią, dla innego brak twarzy nie musi nią być. My bierzemy pod uwagę tylko i wyłącznie pacjentów, którym w żaden inny sposób nie można pomóc, a kolejne konwencjonalne operacje nie pomogły w odtworzeniu brakujących funkcji twarzy.

Pochodzi pani z rodziny ekonomistów. Jak to się stało, że nie mając żadnych tradycji rodzinnych, pani i brat postanowiliście zostać lekarzami?

Moja rodzina to wbrew pozorom ród humanistyczny. Medycyna wydała mi się dziedziną, w której można wyładować potrzebę kontaktu z innymi ludźmi, chęć niesienia pomocy. Jeszcze w czasach liceum interesowały mnie archeologia śródziemnomorska i sztuka nowoczesna. Uważałam jednak, że tymi dziedzinami mogę się interesować jako hobby. Poza tym medycyna wymaga ogromnego wkładu pracy, uporu i cierpliwości. To też mi się podobało.

Rozpoczęła pani karierę naukową w Polsce, a potem wielokrotnie wyjeżdżała na staże i stypendia zagraniczne do Hiszpanii, Belgii, Finlandii. Ostatecznie jednak została pani w Stanach – dlaczego?

Wielu naukowców przyjeżdża do Stanów, bo to kraj, w którym nadal, mimo trwającego kryzysu, można zdobyć najwięcej funduszy na kosztowne badania naukowe. Zwłaszcza te na najwyższym poziomie. Badania w moim laboratorium kosztują co najmniej pół miliona dolarów rocznie. Jest mało prawdopodobne, aby w jakimkolwiek innym kraju rok po roku otrzymywać takie fundusze. W ciągu ostatnich 20 lat zdobyłam na badania prawie 20 mln dolarów.

A zaczęło się od tego, że wyjechała pani na stypendium chirurgii ręki?

Tak, ale po dwóch latach wróciłam do Polski. Wydawało mi się, że rozpoczęte badania będę mogła kontynuować w kraju. Okazało się to możliwe, ale na znacznie mniejszą skalę. Amerykańskie instytucje, w których pracowałam, zachęcały mnie do powrotu, oferując dużo lepsze warunki pracy. Postanowiłam wyjechać jeszcze na dwa lata, a potem stworzyć podobny ośrodek w Polsce. Po 10 latach trudno było jednak wrócić i zacząć wszystko od nowa. Może kiedyś nastąpi zwrotny moment i znajdą się fundusze na badania z UE. Zresztą nadal utrzymuję kontakty z Uniwersytetem Medycznym w Poznaniu, a w moim laboratorium w Cleveland Clinic jest na stypendium aż czterech Polaków.

Kto może dostać się do pani zespołu?

Są tacy, którzy czekają przez lata. Jeśli komuś zależy, to na pewno się dostanie. Trzeba być wytrwałym. Sukcesu nie osiąga się z dnia na dzień. Od razu to można wbić gwóźdź w ścianę. Ważne, by się nie zniechęcać. W Ameryce pracuje się codziennie po 12 godzin i więcej, a na stażu to już jest praca mordercza. Wszystko, co widzimy w amerykańskich filmach o szpitalach, to prawda. Mój syn wysłał mi dziś e-mail z Chicago, już przed piątą rano jechał do szpitala na obchód, jak był na ortopedii, zaczynali o czwartej. To zupełnie inny system, trudno wytrzymać to tempo. Cleveland Clinic, gdzie pracuje też mój mąż, który jest naukowcem, zatrudnia 30 tys. pracowników i 2,5 tys. lekarzy. Klinika jest tak duża, że jeżeli się nie umówimy, to możemy się nie spotkać przez parę lat. Widujemy się w pracy sporadycznie. Syna spotykałam częściej, przeważnie w biegu pomiędzy salami operacyjnymi, gdy był na stażu. Jest ortopedą specjalizującym się w chirurgii kręgosłupa, niedawno przeniósł się do Chicago. Nazwisko Siemionow może
być dla niego pewnym obciążeniem, bo wszyscy znają matkę i oczekują spektakularnych sukcesów. Ale na razie wspaniale sobie radzi, ma już swoje małe sukcesy.

Rodzina już się przyzwyczaiła do tego, że pacjenci są zawsze na pierwszym miejscu?

Nie miała wyboru. Ten zawód wymaga poświęcenia. Nie potrafię wyliczyć godzin pracy, bo jeżeli o piątej pacjent zacznie krwawić, to nie powiem mu: „Przepraszam, idę do domu”. Sądzę, że gdy lubi się własny zawód, praca jest również ważną częścią życia rodziny. Czuję się spełniona, więc i w rodzinie dobrze się układa.

Myśli pani czasem, żeby wrócić do Polski?

W Polsce bywam dwa, trzy razy w roku. Gdy jestem w Poznaniu, żal mi wyjeżdżać. Ale żal byłoby też Ameryki. Czuję się rozdarta. Tak naprawdę nigdy nie wyjeżdżałam do Stanów na stałe. Nigdy nie postawiłam kropki nad „i”. To nie była decyzja na całe życie, tylko na chwilę, i tak minęło 25 lat. Czasem mama mówi: „To wy już pewnie nie wrócicie”. W rozmowach obie czujemy, że decyzja zawieszona jest gdzieś nad Atlantykiem.

Nie żal pani, że życie przeleci pani w laboratoriach Cleveland Clinic i przy stole operacyjnym?

Mam nadzieję, że to się zmieni, że za kilkanaście lat będę miała więcej czasu na pisanie, na filozoficzne podsumowania i na sztukę. Kolekcjonuję dzieła sztuki współczesnej, kupuję je spontanicznie. Nie ganiam za nazwiskami. Wiele z nich dzisiaj jest znanych, jutro nie będzie. Sztuka powinna dawać przyjemność otaczania się nią. Moja kolekcja jest przyzwoita, prawie wszystkie ściany w domu zostały już zapełnione, ale jeszcze trochę miejsca znajdę.

Podobno lubi pani fotografować ludzkie twarze?

Dużo podróżuję, byłam już prawie wszędzie i mam wrażenie, że budynki są powtarzalne, katedry w Europie wyglądają podobnie, wszystkie świątynie w Chinach, Japonii i na Tajwanie są niemal takie same. Tylko ludzie wszędzie są inni. Twarz najwięcej potrafi wyrazić.

Przeczytałam, że udany przeszczep twarzy był możliwy dzięki 20-letniej pracy nad lekiem, który z końcem tego roku wprowadza pani do badań na pacjentach.

Zgadza się. Przeszczepy twarzy, ręki, nerek, płuc, wątroby, serca wymagają od pacjenta do końca życia codziennego przyjmowania leków. Mimo to przeszczep może być odrzucony w każdej chwili, bo leki niszczą organizm pacjenta. W moim laboratorium pracujemy nad białkiem zwanym przeciwciałem, które zwiększy tolerancję na przeszczep i pozwoli zmniejszyć dawki leków. Idea sprowadza się do tego, aby oszukać system immunologiczny. Białko podane pacjentowi w momencie przeszczepu sprawi, że organizm nie odrzuci przeszczepu jako czegoś obcego, tylko go zaakceptuje. Gdy pokilku tygodniach system immunologiczny zacznie wracać do normy, podane białko spowoduje, że nie będzie potrzeby stosowania leków immunosupresyjnych przeciwko odrzutowi do końca życia, co zminimalizuje też skutki uboczne.

Jak doszło do pani współpracy z departamentem obrony narodowej Stanów Zjednoczonych?

Departament obrony przeznacza pieniądze na badania, które mogą pomóc ofiarom wojny z oparzeniami, z poważnymi urazami twarzy i ciała. Prowadzę badania laboratoryjne nad wykonaniem fuzji komórek pomiędzy dawcą i biorcą, która spowoduje, że biorca zaakceptuje przeszczep szpiku. Byłoby to ważne w wypadku wojny nuklearnej. Chodzi o to, by przeszczepić uniwersalny szpik bez konieczności podawania leków przeciw odrzuceniu. Mam nadzieję, że za pięć lat będziemy już prowadzić badania kliniczne.

Wykonując przeszczep twarzy, przeszła pani do historii medycyny, ale gdyby powiodły się badania nad nowym lekiem, może być Nobel?

Może nie aż tak. (śmiech) Dla mnie projekt związany z badaniami jest ważniejszy niż przeszczep twarzy, bo może pomóc też innym pacjentom po różnych przeszczepach. Gdyby mi się udało, to przyznaję, że byłby to bardzo istotny wkład w medycynę. Nie można jednak zapomnieć, że transplantologia organów możliwa jest dzięki dawcy, temu bohaterowi, który zgadza się, by inny człowiek dzięki niemu kontynuował normalne życie. Jej przyszłość w dużej mierze zależy od inżynierii tkankowej, pozwalającej na wprowadzenie syntetycznych komponentów wyglądających jak twarz. Nad tym także pracuje moje laboratorium. Na razie wyniki są mało zadowalające, stąd sądzę, że to odległa perspektywa.

Wydanie internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Komentarze (0)