Blisko ludziIn vitro po polsku

In vitro po polsku

Szacuje się, że w krajach wysoko rozwiniętych problem niepłodności, przynajmniej na pewnym etapie życia, dotyka 10-15 procent par. Polska nie jest tu wyjątkiem. 1,2 do 1,3 mln par wymaga leczenia metodą wspomaganego rozrodu.

16.04.2014 | aktual.: 18.04.2014 08:24

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Szacuje się, że w krajach wysoko rozwiniętych problem niepłodności, przynajmniej na pewnym etapie życia, dotyka 10-15 procent par. Polska nie jest tu wyjątkiem. 1,2 do 1,3 mln par wymaga leczenia metodą wspomaganego rozrodu. Spośród nich 15 tys. par, żeby w ogóle mieć dzieci, musi skorzystać z in vitro. Dlaczego ta metoda w Polsce wciąż wzbudza tyle kontrowersji? Kto może z niej skorzystać?

Zapłodnienie pozaustrojowe, czyli in vitro, polega na doprowadzeniu do połączenia komórki jajowej i plemnika w warunkach laboratoryjnych, poza żeńskim układem rozrodczym. Dla niektórych par, przy ciężkich zaburzeniach płodności, jest to jedyna szansa na posiadanie potomstwa.

Nie każdy jednak może sobie na to pozwolić. Jeżeli para nie załapie się na rządowy program refundacyjny, musi z własnej kieszeni wyłożyć ok. 20 tys. złotych. Może to jednak nie wystarczyć, bo zabieg nie zawsze udaje się za pierwszym razem. Jednak osoby, które zaryzykowały i spróbowały, przekonują, że warto.

Dwustronny problem

Karina Lewandowska z Poznania ma obecnie 35 lat. Kilka tygodni temu została mamą małego Adasia. – To mała przylepa, cały czas muszę go nosić. Może dlatego, że w ciąży byłam bardzo aktywna i cały czas czuł ruch. Kiedy położę go w foteliku czy na leżaczku, wytrzymuje parę minut, a potem płacze! Oprócz tego jest bardzo grzeczny – opowiada o swoim synku.

Ciąża przebiegała, można powiedzieć, typowo. – Przez pierwsze trzy miesiące czułam się trochę gorzej, miałam okropne mdłości. Mało jadłam, byłam osłabiona. Słyszałam jednak, że to normalne w pierwszym trymestrze. Po trzech miesiącach objawy zniknęły, jak ręką odjął. Czułam się wyśmienicie. Do 9 miesiąca funkcjonowałam zawodowo, jeździłam samochodem. Pod koniec było mi już trochę ciężko. Przytyłam ponad 20 kilogramów, zaczął boleć mnie kręgosłup. Pomagały masaże, ćwiczenia – opowiada.

Karina nigdy nie zaznałaby macierzyństwa, gdyby nie in vitro.

Wyszła za mąż w wieku 33 lat. Jej mąż, Artur, był już po czterdziestce. Krótko po ślubie zdecydowali się na badania pod kątem niepłodności.

- Coś mnie tknęło, żeby od razu to sprawdzić. Mąż jednak miał już te 40 lat – wspomina Karina. – Wyniki były tragiczne. Stwierdzono brak plemników w nasieniu męża. Powiedziano nam, że nigdy nie będziemy mieć dzieci. To był dla mnie szok.

Karina jest jednak osobą, która łatwo się nie poddaje. Wraz z mężem pojechali do kliniki w Warszawie. – Tam dodatkowo okazało się, że mam niedrożne jajowody. Więc i tak nic by z tego nie było, nawet gdyby mąż miał dobre plemniki. Problem był dwustronny.

Szacuje się, że w podobnej, teoretycznie beznadziejnej sytuacji, znajduje się ok. 15 tysięcy Polaków. Sporo, zważywszy na to, jak niski jest przyrost naturalny w naszym kraju. In vitro to dla nich ostatnia i jedyna nadzieja.

Szansa

Karina z mężem byli w kontakcie z kliniką leczenia niepłodności w Warszawie. Tam powiedziano im, że wciąż jest dla nich szansa. Plemniki można wydobyć operacyjnie drogą biopsji. – Powiedzieli, żeby przyjeżdżać, bo sytuacja nie jest beznadziejna. Stwierdzili, że nawet jeżeli wydobędą tylko jeden plemnik, to jest szansa na zapłodnienie – wspomina.

Wciąż mają zamrożone porcje plemników. W jednej 12 sztuk, w innej 13. To starczyło na wszystkie próby.

Przed samym zabiegiem trzeba wykonać mnóstwo badań. – Te badania naprawdę mogą zniechęcić. Na tarczycę, na HIV, na wszystko – wspomina Karina. – Teraz wiemy, że miały sens, bo z każdego coś wynikało. Kiedy już wszystkie zrobiliśmy, pojawiła się momentalna decyzja o in vitro.

Jak wygląda zabieg? Najpierw kobieta bierze zastrzyki stymulacyjne. W określonych godzinach, codziennie kilka. Trzeba doprowadzić do tego, żeby komórek jajowych było więcej. Kiedy jest ich w okolicach dwudziestu, jedzie się do kliniki na biopsję. Pobiera się komórki pod narkozą. Później, jeśli mężczyzna jest zdrowy, oddaje nasienie. Jeśli nie, odmraża się wcześniej pobrane plemniki.

Komórki jajowe są łączone z męskimi komórkami rozrodczymi w warunkach laboratoryjnych. Po kilku dniach okazuje się, ile zarodków przetrwało. Zawsze kilka umrze śmiercią naturalną. Zarodki są następnie umieszczane w macicy i jeżeli dojdzie do zagnieżdżenia, powstaje ciąża, która dalej przebiega w sposób naturalny. – Wtedy trzeba czekać. Jest ok. 30-40 procent szans na to, że zarodek się przyjmie.

- Zawsze niektóre zarodki umrą śmiercią naturalną. To nieprawda, że są zabijane. Podpisaliśmy wszelkie zgody i umowy. Płacimy za to, że zarodki będą przechowywane - zaznacza Karina.

Nie dla biednych?

Oto być może największy problem związany z zapłodnieniem pozaustrojowym. Cena.

- Pierwsze in vitro nam się nie udało – wspomina Karina. – Było lekkie załamanie, ale wiedziałam, że nie zawsze wychodzi od razu. Wszystkim to zresztą powtarzam. Odczekaliśmy pół roku, bo wydaliśmy już na to wszystko ponad 20 tys. złotych. 7 tys. na same zastrzyki, leki, badania. Drugi zabieg na szczęście jest tańszy, bo badania są już zrobione. Ale nawet połowa z tego to dużo.

In vitro niestety wciąż jest bardzo drogie. Żeby w ogóle doszło do zabiegu, trzeba wydać co najmniej kilkanaście tysięcy złotych. Do niedawna pozwolić na to mogli sobie tylko najbardziej majętni. Obecnie jednak po raz pierwszy w historii polskiej medycyny zabiegi in vitro są finansowane ze środków publicznych. Program ruszył 1 lipca 2013 r. i będzie trwał 3 lata, do 30 czerwca 2016 r. Szacuje się, iż zostanie nim objętych około 15 tys. par.

Do programu można przystąpić, jeżeli zostaną wykorzystane już wszystkie inne metody leczenia niepłodności. Państwo finansuje trzy próby in vitro, nie pokrywa jednak kosztów leków i zastrzyków. Mogą do niego przystąpić osoby pełnoletnie: kobiety do 40 roku życia, panowie bez ograniczeń wiekowych. Pary nie muszą mieć zawartego związku małżeńskiego, jednak program nie obejmuje singli.

Nie sprawdza się, w jakiej sytuacji materialnej jest para. Przyjmuje się, że wszyscy mają równe szanse.

Obecnie rodzą się pierwsze dzieci z rządowego programu in vitro.

Rzeczywistość nie jest jednak tak różowa, jak mogłoby się wydawać. Do rządowych programów ustawiają się kolejki, a nawet jeżeli komuś się uda, i tak musi wydać kilka tysięcy na leki. Poza tym programem zostało objętych ponad 20 placówek – prawdopodobnie wszystkie, które zgłosiły się po dotacje. Czy nie warto byłoby ograniczyć wybór do kilku, które odnoszą największe sukcesy?

Karina nie ubiegała się o rządowe dotacje. Z pomocą przyszła stacja TLC, która kręciła program "In vitro - 9 miesięcy później" – Sfinansowali nam zabieg – wspomina. – Jak widać, przynieśli nam szczęście, bo od razu się udało.

Psychika

In vitro niesie za sobą koszty nie tylko finansowe, ale również psychiczne. Dziesiątki badań, zabiegi, niepewność. I przede wszystkim pogodzenie się z własną bezpłodnością.

- Jestem silną kobietą i mówiłam, że będę próbować do czterdziestki – mówi Karina. – Byłam już prawie pewna, że drugi raz też nie wyszedł. Już nawet zapisałam się na kolejny termin! A tymczasem wiele osób mówi, że spróbuje tylko raz. Tłumaczę im, że to największy błąd, bo znam ludzi, którym udało się za siódmym razem, za to były to od razu bliźniaki. Co któryś zarodek się przyjmuje, trzeba po prostu trafić.

Karinie bardzo pomogło nastawienie męża. – Stwierdziliśmy, że nie można o tym stale myśleć, że trzeba zająć się swoimi sprawami. Zawsze mówiłam, że przyjdzie jeszcze na nas czas, że widocznie musimy się bardziej przygotować.

Teraz Karina chce napisać książkę o swoich przeżyciach. Jest duże zainteresowanie ze strony wydawnictw. Ona na razie nie ma na to czasu. W końcu musi zajmować się małym dzieckiem.

Już planuje następne, w końcu mają jeszcze zamrożone zarodki. – Nigdy nie chciałam, żeby moje dziecko było jedynakiem – śmieje się.

W Polsce in vitro wciąż jest czymś wysoce kontrowersyjnym. Nadal do końca nie ufamy tej technologii. Jednak decyzja o zabiegu jest prawdopodobnie równie ciężka, jak ta o adopcji czy o nieposiadaniu dzieci w ogóle. Dla wielu ludzi to jedyna szansa na biologiczne potomstwo. W dobie niżu demograficznego ich starania mogą być uznane za prawdziwy heroizm. Może więc warto spojrzeć na to z tej perspektywy?

Tekst: Sylwia Rost

(sr/mtr), kobieta.wp.pl

POLECAMY:

leczeniesztuczne zapłodnienieklinika
Komentarze (65)