Blisko ludziJest pedagogiem. W wakacje jeździ autostopem i gra na ulicach. "To, co zarobimy, wydajemy, żeby podróżować dalej"

Jest pedagogiem. W wakacje jeździ autostopem i gra na ulicach. "To, co zarobimy, wydajemy, żeby podróżować dalej"

Maja na co dzień pracuje z dziećmi, ale jej wakacje w niczym nie przypominają typowego, nauczycielskiego urlopu. Kiedy tylko ma czas, śpiewa i gra dla publiczności. Występuje nie tylko na scenie, ale też na ulicy. W rozmowie z WP Kobieta opowiada o tym, ile można zarobić, grając na ulicy, czy da się za to przeżyć i kogo przywiozła z jednej z podróży.

Maja podczas występu. Zdjęcie: @focustoinfinity
Maja podczas występu. Zdjęcie: @focustoinfinity
Źródło zdjęć: © Darius

Xymena Borowiecka, WP Kobieta: Śpiewałaś w wielu miastach Polski, w Niemczech, Czechach, Szwajcarii, we Włoszech, San Marino, Chorwacji i Czarnogórze. Jak to się stało, że w ogóle zdecydowałaś się występować na ulicach?

Zaczęło się od tego, że poznałam osobę, dla której to jest hobby i sposób na życie. Ta osoba stała mi się bliska i wyzwoliła we mnie chęć grania na ulicy, która zawsze gdzieś we mnie była, ale długo dojrzewała. Muszę przyznać, ze przełamanie się nie było dla mnie łatwe, bo niestety wraz z dorosłością pogłębiła się moja trema przed publicznymi występami. Mimo wszystko jestem szczęśliwa, że się odważyłam. Nie stało się to moim sposobem zarobku na życie – jest to niesamowita przygoda i nowe doświadczenie.

Ale czemu ulica? Inny rodzaj adrenaliny, inna publiczność?

Tak, dokładnie. Występowaliśmy w klubach, pubach, na różnych wydarzeniach i uważam, że granie na ulicy to są jednak inne emocje. Publika się zmienia, reakcje są inne, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się wydarzy. W tym nie chodzi tylko o występowanie na ulicy – to podróże autostopem, doświadczanie, poznawanie nowych miejsc. To, co zarobiliśmy, wydawaliśmy, żeby móc kontynuować podróż – czas dzieliliśmy na zwiedzanie i granie.

To chyba dobry biznes, skoro za zarobione na ulicznym graniu pieniądze, byliście w stanie objechać Europę.

Można zarobić sporo, ale tak naprawdę to jest loteria. To, czy się uda zebrać tyle, żeby wystarczyło na jedzenie i nocleg zależy od wielu czynników. Spaliśmy głównie w namiocie, to nie są takie pieniądze, które pozwolą na wynajęcie pokoju na każdą noc.

Od czego zależy to, ile wpadnie do futerału?

Każde miasto rządzi się swoimi prawami – im większe, tym trudnej o możliwość zagrania "z marszu" – jedni są bardziej przychylni inni mniej. Sporo zarobiliśmy w Szwajcarii, w Lucernie. Tam bez zezwolenia można grać po 17:00. Jest dosłownie wysyp grajków. Przeliczając franki szwajcarskie na złotówki – w 3 godziny, w nie najlepszym miejscu, zarobiliśmy ok. 600 zł, ale trzeba pamiętać, że tam wszystko jest bardzo drogie. Później pojechaliśmy do Włoch, gdzie niestety nie zrobiliśmy furory, mimo że wybieraliśmy miasteczka, w których można grać. Tam, gdzie byliśmy, ludzie nie byli tak otwarci. Zwiedziliśmy tylko część tego kraju, dlatego obiecaliśmy sobie, że jeszcze zweryfikujemy nasze doświadczenia i mam nadzieję, że Włochy nas do siebie przekonają.

Czy te zakazy grania i obowiązek posiadania pozwolenia można jakoś obejść?

My staraliśmy się wybierać miasta, w których nie trzeba mieć pozwoleń – ze względu na czas, jaki trzeba poświęcić, żeby je uzyskać. Są specjalne grupy na Facebooku dla grajków ulicznych z całej Europy, a nawet z całego świata. Tam takie osoby dzielą się wrażeniami i informacjami - ile można zarobić i gdzie nie trzeba mieć pozwolenia. To bardzo pomaga. W większych metropoliach są różne zasady - nie wszędzie wystarczy pozwolenie. Żeby zagrać w Pradze na Moście Karola trzeba przejść przesłuchanie, jak do talent show, które odbywa się tylko kilka razy w roku. Wybierane są oryginalne zespoły, niecodzienne instrumenty - człowiek z gitarą nie przejdzie.

Słyszałam, że do futerału wpadają nie tylko pieniądze. To prawda?

Tak, często są też cukierki albo słodycze. Papierosy wpadają, ale nie palę, więc taka zapłata mnie nie satysfakcjonuje. Są jeszcze ulotki religijne - nie żartuję, dostaliśmy ich trochę. Był nawet popsuty zegarek, żeton do wózka sklepowego, jakieś suweniry.

Wasza podróż trwała wiele tygodni, czasami pogoda nie dopisywała i nie zawsze ludzie byli przyjaźni. Opowiesz o tym?

Nawet jak pogoda zaczyna się psuć, a publika jest super, to aura nie przeszkadza. Ludzie dają energię, siłę, żeby grać. Kiedyś grupa Portugalek w Czechach tańczyła i świetnie się bawiła z nami pomimo niskiej temperatury. Gorzej ze sprzętem – wiadomo, nie lubi wody, dlatego najlepiej jest go schować i szybko się zebrać.

Śpiewacie po polsku i po angielsku. Jak obcokrajowcy reagują, słysząc nasz język?

Zdecydowana większość reakcji jest pozytywna. Te złe reakcje wypływają zazwyczaj od takich ludzi, którzy mają ogólnie negatywne usposobienie. Niektórzy potrafią zadzwonić po straż miejską, bo mają dość słuchania, tak po prostu, bez wcześniejszych sygnałów, że coś im nie pasuje. Rozumiem, że można mieć dość hałasu, ale można w takiej sytuacji podejść, porozmawiać i dojść do kompromisu. Czasem też inny grajek stanie obok, żeby zagłuszać. Jest jeszcze jedna grupa – ludzie, najczęściej "pod wpływem", którzy domagają się konkretnych utworów i są zdenerwowani, gdy okazuje się, że nie mamy ich w repertuarze. Staram się jednak zachowywać w pamięci te pozytywne historie, miłe słowa i gesty, których jest zdecydowanie więcej niż tych niemiłych reakcji. W Chorwacji spotkaliśmy aktora Cezarego Żaka, który wrzucił nam 10 euro, mówiąc, że trzeba wspierać naszych rodaków. Tego samego dnia, podczas grania poznaliśmy autostopowicza z Polski, z którym przyjaźnimy się do dziś. Dzięki graniu można poznać wiele interesujących osób.

Z jednej z podróży przywiozłaś przyjaciela - czworonożnego. Jak Gruzin (pies - przyp. red.) do Ciebie trafił?

Zaczęło się od tego, że w październiku zeszłego roku polecieliśmy do Gruzji. Z powodu ograniczonego czasu nie wzięliśmy gitary, postawiliśmy na zwiedzanie. Na lotnisku uderzyła nas liczba bezpańskich psów, ale okazało się, że to jest problem na skalę całego kraju. Widok zatrważający, zwłaszcza dla osób, które kochają zwierzęta. Podczas podróży, w jednym z kaukaskich miasteczek zatrzymaliśmy w pensjonacie. Pewnego wieczoru na wycieraczce znaleźliśmy przemarzniętego szczeniaczka. Zabraliśmy go na noc po kryjomu, ale po dwóch dniach musieliśmy stamtąd wyjechać. Szybko wróciliśmy, bo tak za nim tęskniliśmy. Pogoda zmieniła się diametralnie - szalała śnieżyca. Szukaliśmy go po całym miasteczku prawie dwa dni, chodząc w śniegu po kolana. Znalazł się dzięki postowi na Facebooku. Jeszcze przed naszym wyjazdem poszliśmy z nim do weterynarza. Tam poznaliśmy dziewczynę, która zgodziła się stworzyć mu dom tymczasowy, przez ten czas pilnowała terminów odrobaczania i szczepienia. Niestety, pojawił się koronawirus i cały proces przewiezienia pieska do Polski stanął pod znakiem zapytania. Ostatecznie, Gruzin (imię psa - przyp. red.) trafił do nas dzięki Polce studiującej w Gruzji – zabrała go ze sobą lotem repatriacyjnym podczas pandemii COVID-19. Bardzo się cieszę, że się udało i myślę, że Gruzin też jest zadowolony, że ma dom i psiego brata.

Planujecie wrócić do grania na ulicach?

W tym roku raczej za granicę nie wyjadę, za mną trudny czas. Ale ciągnie mnie w świat, więc trudno przewidzieć, co się wydarzy.

Wybrane dla Ciebie