Joanna Flis opisała pokolenie zimnego chowu i klucza na szyi: Mierzą się z nienasyceniem
- Ogromny brak poczucia bezpieczeństwa charakterystyczny dla zimnego chowu sprawia, że mamy skłonność do myślenia o świecie wyłącznie w czerni lub bieli. Jego uproszczony obraz niekoniecznie jest ciekawy, ale wydaje się nam bardziej bezpieczny - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską psycholożka Joanna Flis, która w swojej najnowszej książce przyjrzała się pokoleniom dzisiejszych 30-, 40- i 50-latków.
15.04.2023 06:00
Katarzyna Pawlicka, Wirtualna Polska: Czym jest syndrom DDD?
Joanna Flis: Syndrom DDD rozwija się u dzieci, a potem dorosłych wychowujących się w domu lub środowisku wychowawczym - mam na myśli to szkolne czy rówieśnicze - w którym panowały zasady uniemożliwiające zaspokajanie podstawowych potrzeb. W książce wymieniam osiem, m.in. potrzebę akceptacji, przynależności, autoekspresji, natomiast może być ich więcej.
Syndrom DDD opisuje pani w kontekście dzisiejszych 50-, 40- i 30-latków. Z czym do pani najczęściej przychodzą?
W ich zachowaniach zauważam wiele punktów stycznych. Mierzą się z nienasyceniem, chaosem emocjonalnym, rozczarowaniem życiem, skrajnym poczuciem braku bezpieczeństwa, skłonnością do rozpamiętywania przeszłości, ciągłym lękiem przed odrzuceniem, wstydem, poczuciem winy.
Niezaspokojone potrzeby przyczyniły się do powstania - jak pani pisze - "dziurawego koszyka". Co kryje się pod tym pojęciem?
"Dziurawy koszyk" to doświadczenie braku, którego nie możemy zwalczyć i wędrujemy z nim przez życie. Na przykład: jeżeli w dzieciństwie nie zbudowaliśmy przekonania, że jesteśmy wartościowi, w dorosłym życiu możemy robić najróżniejsze rzeczy, żeby je zbudować, ale i tak nie będziemy w stanie zapełnić koszyka, bo kolejne zbierane przez nas "dowody" będą z niego wypadać.
Dobrym przykładem jest głód: jeśli spojrzymy na pokolenie sybiraków, zobaczymy, że większość z nich do końca życia chomikowała jedzenie. Lęk, że zabraknie chleba, determinował wiele ich działań i - mogłoby się wydawać - irracjonalnych zachowań.
Zimny chów i życie z kluczem na szyi miały nas hartować, sprawiać, że będziemy silni.
Mieliśmy do czynienia z wysypem starych maleńkich. Wielu z nas było bardzo sprawczymi i samodzielnymi dziećmi, które zaspokajały potrzeby rodziców, a nie na odwrót. Musieliśmy unieść ciężar nieadekwatny do naszego wieku i możliwości, a to nie odbywa się bez kosztów.
Paradoksalnie w dorosłym życiu takie osoby nie są w stanie dźwigać prawie niczego. To trochę tak, jakby zbyt szybko nadwyrężyły stawy i dziś - gdy ich siła jest najbardziej potrzebna - są kontuzjowane. Zbierają żniwo, m.in. w postaci depresji, zaburzeń odżywiania i całego spektrum nieprzystosowania do bycia dojrzałym dorosłym.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jako jeden z przykładów wtłaczania dziecka w rolę dorosłego podaje pani traktowanie go jak powiernika.
Mnóstwo osób opowiadało mi o takich przekroczeniach: byli angażowani w kłótnie rodziców, znali szczegóły sporów z pracodawcą, mówiono im, że domowy budżet się nie dopina. To ogromnie obciążające dla dziecka, które nie ma przecież odpowiednich narzędzi, brakuje mu doświadczenia i nie rozumie kontekstu.
Iluzja bycia przyjaciółmi w rodzinie, zwierzania się dzieciom była charakterystyczna dla tamtych lat. Przyczyn upatruję w specyfice okresu komuny - badania wyraźnie wskazują, że poziom zaufania spadł wówczas drastycznie i już nigdy się nie podniósł. Ludzie coraz bardziej się zamykali, nie mówiło się na zewnątrz o tym, co dzieje się w domu. Zmniejszała się liczba zaufanych dorosłych wokół, więc rodzice poszukiwali powiernika w dzieciach. Do tego dochodzi ich sposób wychowania - powojenne przekonanie, że dziecko musi być dzielne, nie może się użalać. Przynajmniej na zewnątrz, przed obcymi.
W książce stawia pani tezę, że syndrom DDD przyczynia się do polaryzacji naszego społeczeństwa.
Ogromny brak poczucia bezpieczeństwa charakterystyczny dla pokoleń zimnego chowu sprawia, że mamy skłonność do myślenia o świecie wyłącznie w czerni lub bieli. Jego uproszczony obraz niekoniecznie jest ciekawy, ale wydaje się nam bardziej bezpieczny. W tej rzeczywistości podzielonej na "my" i "oni" trochę łatwiej jest się nam poruszać. Czujemy się bardziej pewni siebie i mamy większe poczucie własnej wartości, bo to o naszej grupie myślimy jako o jasnej stronie mocy.
Kolejna rzecz: jesteśmy bardzo dziecinni w tych strukturach i - o czym mówi w książce prof. Tomasz Sobierajski - nie jesteśmy w stanie patrzeć szeroko na intencje i perspektywę innych ludzi. Nie używamy wobec nich empatii i jeżeli nie czujemy, że coś reprezentuje nas, z zasady uważamy, że jest złe, bo nie wkładamy wysiłku w zrozumienie różnorodności świata, wyjście poza własne pole widzenia. To charakterystyczne właśnie dla dzieci.
Empatii brakuje nam zresztą także dla samych siebie i trudno się dziwić, bo nie nauczyliśmy się jej w szkole. Wręcz przeciwnie: gdy ktoś dostał jedynkę, nauczyciel bez zastanowienia nazywał go głąbem, w najlepszym wypadku nieukiem. Żeby nie dotykać tych momentów, w których nam także coś się nie udaje, nie wiemy czegoś, nie potrafimy, idealizujemy siebie i skupiamy się na innych, żeby to ich zbesztać i odrzucić.
Teraz jesteśmy w takim momencie mocnego binarnego podziału w naszym społeczeństwie, gdy idzie o temat Karola Wojtyły. Nikt nie zastanawia się, co to dla nas oznacza, jakie wnioski możemy wyciągnąć, tylko okopujemy się na swoich pozycjach. Działają mechanizmy narcyzmu kolektywnego, który podpowiada: albo jesteś z nami idealny i bezpieczny, albo przeciwko nam do szpiku kości zły i beznadziejny.
W książce jest pani krytyczna dla różnych wariacji na temat idei wewnętrznego dziecka, a także innych metod które zyskują na popularności - insta coachów, samozwańczych duchowych przewodniczek. Co jest ich największym niebezpieczeństwem?
Łatwo zaobserwować, że spora grupa ludzi zmęczonych kulturą ciężkiej pracy, wyznaczania sobie celów, przejmowania kontroli nad rzeczywistością przechodzi teraz na drugi biegun. Dla mnie to wielki efekt rozczarowania tym, że jednak chcieć nie zawsze oznacza móc. Myślą: już nie chcę wiedzieć, dokąd zmierzam, chcę tylko stać się sobą.
W tym celu szukają mocnych doświadczeń lub takich, które obiecują szybka zmianę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przy dźwięku gongów, na granicy szamaństwa i szaleństwa, za to bez refleksji, bez wysiłku, bez naszego udziału.
Bardzo ciekawy był też dla mnie wątek podatności Polaków na teorie spiskowe - zajmujemy bowiem niechlubne trzecie miejsce po Rosji i Nigerii.
Znów powołam się na profesora Sobierajskiego, który genezy upatruje w braku zaufania społecznego, także wobec władzy i autorytetów. Stąd fantazja, a dla niektórych przekonanie graniczące z pewnością, że prawdziwa wiedza jest gdzieś ukryta, nie znajdziemy jej w artykułach naukowych czy wynikach badań, trzeba dotrzeć do niej samodzielnie. To pewnie też pokłosie komuny i tego, jak mówili o świecie nasi rodzice lub dziadkowie: że wszystko, co publiczne, jest zafałszowane, kupione, służy temu, by wyrządzić nam krzywdę.
Internet z kolei umożliwia sięganie bez głębszej refleksji po różne cząstki wiedzy, które nagle zaczynają się ze sobą łączyć, bo tak działa ludzki umysł. Wyciągamy jakieś korelacje, budujemy z tego mapę świata, co pozwala nam radzić sobie jakoś z lękiem. To mechanizm: wydaje mi się, że wiem więcej niż inni, więc mam dostęp do czegoś, co mnie uratuje. Pandemia pokazała nam, jak różnie ludzie radzą sobie w sytuacji dużego niepokoju, zagrożenia życia.
A co z życiowymi oczekiwaniami? Mam wrażenie, że są coraz wyższe, a przez to coraz trudniejsze do spełnienia. To z kolei musi rodzić ogromną frustrację.
Dorastając w latach 80. czy 90. myśleliśmy, że ogromny sukces, np. na miarę gwiazd Hollywood, mogą osiągnąć tylko nieliczni. I tak faktycznie jest: nie mamy równego startu, jesteśmy z różnych środowisk, mamy szczęście i pecha w życiu. To jest rozczarowujące. Podobnie jak fantazje na temat dorosłości - wiele osób wychowujących się w dysfunkcyjnym środowisku wyobrażało sobie swoją przyszłość wyłącznie w jasnych barwach. Jej wizje opieraliśmy na filmach, serialach, fikcyjnych opowieściach z pięknej i bogatej Ameryki. Do tego uwierzyliśmy, że rzeczywiście sukces materialny i zawodowy jest najważniejszy. A szczęście leży przecież gdzie indziej.
Stan rozczarowania, którego za wszelką cenę staramy się uniknąć, jest bardzo ważny, bo pozwala się zatrzymać, zadać kluczowe pytania. Dla mnie to przedsionek do mądrej i trwałej zmiany. Natomiast gdy udajemy przed sobą, że wcale nie jesteśmy rozczarowani, robi się bardzo niebezpiecznie - takie autozakłamanie może prowadzić do pracoholizmu, zaburzeń odżywiania, seksoholizmu itd.
Syndrom DDA czy DDD często staje się łatwym usprawiedliwieniem np. dla agresji czy innych patologicznych zachowań. To pułapka, prawda?
Niestety duża część osób z poczucia krzywdy uczyniła tarczę ochronną dla swojego ego, dla własnej samooceny. Byle tylko się ze sobą nie spotkać, bo to jest przecież wysiłek: spojrzeć na siebie z perspektywy osoby dojrzałej. Pisząc tę książkę, nie chciałam dawać ludziom narzędzi do usprawiedliwiania się, tylko takie do wzbudzenia w sobie gotowości do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie, zrozumienia, w jakim momencie życia są.
Jest szansa, że pokolenie dzisiejszych 20-latków i nastolatków będzie wolne od syndromu DDD?
Nie mogę mieć takiej pewności, ale na pewno bardzo obiecujące jest to, że coraz częściej mówią o zmęczeniu, proszą o pomoc. Dla części osób to może być dowód, że sobie nie radzą, dla mnie wręcz przeciwnie - starają się bardzo realnie patrzeć na swoje ograniczenia, być blisko rzeczywistości. Liczę, że z lekcji, którą odrabiamy teraz my, oni kupią dla siebie coś wartościowego.