Kate i William spotkają się z uczestniczką Powstania Warszawskiego. Maria przeżyła obóz koncentracyjny
Wizyta brytyjskiej pary książęcej zbliża się wielkimi krokami. Kate i William przyjadą do Polski już w poniedziałek. Drugiego dnia wizyty para odwiedzi Muzeum Stutthof, gdzie spotka się z byłymi więźniami. Jak potwierdza dziś ambasada Wielkiej Brytanii, wśród gości będzie Maria Kowalska. Sanitariuszka z Powstania Warszawskiego, więźniarka KL Stutthof. Kobieta z niesamowitą historią.
15.07.2017 | aktual.: 15.07.2017 11:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jak dowiedzieliśmy się w ambasadzie, para książęca spotka się z Manfredem Goldbergiem, Zigi Shipperem (Brytyjczykami), a także Markiem Dunin-Wąsowiczem (żołnierzem Szarych Szeregów i Armii Krajowej), Edwardem Andersem i Marią Kowalską (uczestniczką Powstania Warszawskiego, sanitariuszką w pułku Baszta).
Pseudonim Myszka
- Brałam udział w Powstaniu Warszawskim i po kapitulacji zesłano mnie tu wraz z czterdziestoma dziewczynami – opowiadała Maria w maju tego roku, podczas obchodów 72. rocznicy wyzwolenia byłego obozu koncentracyjnego. – Buntowałyśmy się, że jesteśmy jeńcami wojennymi, a nie więźniami i nie powinnyśmy znajdować się w obozie. Przez półtora miesiąca trzymano nas w jednym pomieszczeniu, potem dano pasiaki i umieszczono w pożydowskim bloku. Bardzo pomagali nam inni więźniowie, których poruszyła wiadomość o tym, że Warszawa walczyła. Mówili na nas "dziewczyny pistolety".
Urodziła się we wrześniu 1925 roku w Warszawie. Gdy wybuchło powstanie, chciała pomagać.
- Taką książkę jeszcze czytałyśmy, zanim Powstanie wybuchło. Jak to w Anglii przedtem kobiety też brały udział w I wojnie światowej, jak one się starały przygotowywać do tego, no i żeby elegancko wyglądać. Więc myśmy postanowiły iść w ich ślady. Wiedziałyśmy, że będzie coś się szykowało, bo już takie przecież były wiadomości. Do fryzjera poszłyśmy, żeby trwałą zrobić – opowiada Maria w projekcie "Ostatni Świadkowie" Muzeum Stutthof.
Kończyły robić ondulację, gdy przyszła łączniczka.
- Stawcie się w punkcie na Kieleckiej 46 - powiedziała
Tak Maria została Powstańcem.
Na początku jej zadaniem było rozdawanie podziemnej prasy. We wrześniu 1942 r. oficjalnie wstąpiła do konspiracji. Należała do Wojskowej Służby Kobiet-Pułk Baszta. Potem zaangażowała się w pomoc rannym.
- Przyszłam po całym dniu chodzenia od tych rannych, odprowadzania i tam opieki. Przyszłam do tego szpitala, a tam operacje się ciągle odbywały na żywo. Podano jedzenie, usiadłam na ławce… Kawałek dalej umiera człowiek, a ja siedzę i jem, bo cały dzień nic nie miałam. Żołnierz obok umiera… Chwilami się obojętniało. Niestety – wspomina.
Zobacz także
40 kobiet z bydlęcego wagonu
Ona i pozostałe kobiety, które walczyły w Powstaniu, wyszły z Warszawy jak wojsko. Nie wiadomo, dlaczego skierowano je do obozu koncentracyjnego, a nie do obozu dla jeńców wojennych. Na pytanie komendanta obozu, co robiły w czasie powstania, odpowiadały z godnością, że "wszystko, co było potrzeba".
Maria walczyła w Powstaniu, zginąć miała w obozie.
- Z nimi komenda obozu miała największy kłopot – wspomina "dziewczyny pistolety" w książce "Warszawiacy w Stutthofie" Wiktor Ostrowski, jego były więzień. - Dziewczyny miały ze sobą egzemplarze gazety niemieckiej, w której było powiedziane, że mają być traktowane jako jeńcy wojenni. Oponowały one stanowczo przeciwko odziewaniu ich w ubrania obozowe i naszywaniu numerów. Komenda zgłupiała. W każdym innym wypadku skończyłoby się na skatowaniu dziewcząt i zmuszeniu ich do posłuszeństwa, ale tu, drukowane słowo niemieckie z podpisem samego dowódcy armii, wywarło na szwabach wrażenie. Zaczęły się pertraktacje i rozmowy z Berlinem. Przez ten czas kobiety były trzymane w przejściówce. Targ w targ naszyto im numery, zdjęto orzełki i białoczerwone proporczyki z furażerek, ale pozostawiono opaski powstańcze – pisze.
40 kobiet zamknięto w jednej izbie baraku, który znajdował się tuż przy wjeździe do obozu. Maria wspomina, jakie warunki tam panowały: - Spałyśmy na gołej podłodze, a wypuszczano nas trzykrotnie w ciągu dnia do umywalni i toalety. Tak spędziłyśmy półtora miesiąca. (…) Nie załamałyśmy się. Wręcz przeciwnie. Bezczelnie głośno śpiewałyśmy powstańcze, patriotyczne piosenki, a jedna z koleżanek uczyła nas nawet języka angielskiego.
Po kilku tygodniach prawa jeńców wojennych przestały istnieć.
- Poprowadzono do łaźni, która była niedaleko. To była łaźnia, gdzie niektórzy ostatni raz się kąpali. Tylko patrzyłyśmy, co z tego poleci. To była główna droga, która miała jedną bramę, później drugą bramę, a za tą drugą bramą był szpital jeszcze dla więźniów, krematorium, komora gazowa, no i ta łaźnia. Po jednej stronie łaźnia, na wprost była komora gazowa. Nie wiedziałyśmy właściwie, czy wyjdziemy stamtąd, czy nie. Kazano nam się rozebrać, a siedział cały sztab Niemców, tylko wolno nam było buty zostawić. Nic poza tym. Buty w garści, a innym więźniom nie wolno było, wszystko zabierali, a nas jednak ulgowo potraktowano. Wykąpali nas i przebrali w pasiaki. Pierwszy śnieg spadł, to był 15 listopada – mówi Maria.
Kobietom zabrano wszystkie rzeczy, przebrano je w obozowe pasiaki i umieszczono w innych barakach z więźniarkami z cywilnych transportów.
- My eleganckie byłyśmy. Powiedziałyśmy, że się nie damy, poodcinałyśmy sobie pasiaki na dole, porobiłyśmy sobie paski i byłyśmy eleganckie. Ale to dobre było, bo jak by człowiek podupadł na duchu, to można było załamać się - wspomina. Pozostałe więźniarki ich nie lubiły. Na korytarzach pełno było trzypiętrowych łóżek, które zajmowały stare więźniarki. Rzucały wszami w Marię i jej koleżanki.
Marsz Śmierci
25 stycznia 1945 wraz z innymi więźniarkami Maria została wyprowadzona z obozu. Dzięki odwadze, szczęściu i ogromnej pomocy ludzi z Kaszub udało się jej uciec z Marszu Śmierci.
Tak Maria wspomina zimę 1945 roku: - Ślisko, śnieg, zawierucha. Kto upadł, to już nie wstawał. Tylko z tyłu szła kolumna, która robiła porządek. Jak się szło, to po rowach, po bokach trupy leżały. Pierwszy nocleg był w stajni, oczywiście żadnego jedzenia, nic. Dali nam na zawsze, na całą drogę to jedzenie. Już w pierwszym postoju, pierwszej nocy, część naszych koleżanek uciekła. Udało im się. Ja z koleżanką byłyśmy bardzo nieprzebojowe. Prowadzą nas, no to prowadzą, idziemy i tak szłyśmy cały czas. Od noclegu do noclegu, spłakane, zziębnięte.
Ewakuacja trwała dwa tygodnie.
- Były przerwy, w jednym opuszczonym obozie, nocowałyśmy kilka dni. Na lotnisku, pod Gdańskiem, kilka dni też nas przetrzymali. Nie cały czas był marsz, ale wszystko na piechotę oczywiście. No i 13 lutego na Kaszuby dotarliśmy, do Łebna, gdzie nocleg był w kościele. Z koleżankami weszłyśmy na chórek, wysoko po schodkach. Na ołtarzu ulokowały się Żydówki. Cały kościół był pełen ludzi. Kaszubi pomagali, przywozili jedzenie. Spędziłyśmy tam noc. We dwie postanowiłyśmy, że dalej nie idziemy – mówi.
Przez dwa miesiące Maria ukrywała się u rodzin kaszubskich. Do Warszawy wróciła w kwietniu 1945 roku.
Przez wiele lat pracowała jako urzędniczka. Po wojnie dokończyła naukę, założyła rodzinę. Mężem "Myszki" został podchorąży Marian, pseudonim "Konrad" – sympatia z okresu Powstania Warszawskiego. Maria do czasu przejścia na emeryturę pracowała w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego.