#KobiecaLinia. Paulina Andrzejewska-Damięcka: Mateusz jest dobry dla kobiet
Paulina Andrzejewska-Damięcka jest szczęśliwą żoną Mateusza Damięckiego i mamą 2,5-letniego Franka. W rozmowie z WP Kobieta opowiada o życiu u boku zaangażowanego politycznie aktora, czasem zbyt dużym zainteresowaniu ich związkiem i swojej niezwykłej pracy pedagog tańca.
24.07.2020 15:48
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Karolina Błaszkiewicz, WP Kobieta: Poczuła się pani urażona ostatnim komentarzem pod pani adresem, na który z klasą odpowiedział pani mąż?
Paulina Andrzejewska, choreograf, pedagog tańca: Ja nie jestem człowiekiem, który lubi generować kłótnie czy spory. To niepotrzebne. O komentarzu dowiedziałam się już po tym, jak mąż zareagował. Potem zobaczyłam, że bardzo dużo osób się za mną wstawiło, w różny sposób odpowiadało tej pani czy panu, bo nie wiemy, jakiej płci była ta osoba… A mąż zawsze staje w mojej obronie i mnie wspiera – zawodowo i w domu.
Uchodzicie za małżeństwo idealne…
Być może uchodzimy, ale to nieprawda. My też się kłócimy. Owszem, jesteśmy dobraną parą, ale jak w każdym związku bywa, mamy odmienne zdania. Zawsze jednak potrafimy dojść do konsensusu.
Pani mąż powiedział kiedyś, że musiał uprzedzić panią przed krytycznymi uwagami obcych ludzi na wasz temat. Przyzwyczaiła się pani do tego?
Nie jest tak, że codziennie się o nas pisze i ciągle jesteśmy na świeczniku. Na pewno jednak przyzwyczaiłam się do zainteresowania związanego z zawodem Mateusza. Czasem ludzie oczywiście pozwalają sobie na zbyt wiele i komuś, kto nie przywykł do wolnej amerykanki panującej w przestrzeni wirtualnej mogłoby to sprawić dużą przykrość… Osoby, które piszą te niefajne rzeczy, w większości nie podpisują się imieniem i nazwiskiem. Zazwyczaj są to anonimowe posty, ale ja też nie śledzę wszystkiego. Mam swoje życie zawodowe.
Zresztą wiem, jak to wygląda – mam 20 lat doświadczenia pracy w teatrze. Ludzie przychodzą na spektakl, do którego ułożyłam choreografię albo w którym tańczyłam i komuś się podobało, ale innemu już nie. Zwykle nawet tego nie wiemy, bo przecież nie pytamy publiczności po występie: "Podobało się?". Na koniec słychać tylko oklaski. Wszyscy biją brawo. Co jest potem, nie wiemy.
Poznaliście się z panem Mateuszem w 2011 r. To był dla pani grom z jasnego nieba?
To jest bardzo trudne pytanie (śmiech). Mateusz podał mi rękę i twierdzi, że już wtedy się zauroczył. Ja sądziłam, że pewnie tak długo się zastanawia, bo wcześniej mijaliśmy się zawodowo i szukał w pamięci naszych wcześniejszych spotkań. Chciałam mu nawet o tym przypomnieć… Wygląda na to, że ja myślałam o czymś innym i on też, ale rzeczywiście mieliśmy się ku sobie i to był dobry moment na poznanie. Oboje byliśmy po przejściach, z jakimś bagażem doświadczeń, przez co też dojrzalsi. Wiedzieliśmy, czego potrzebujemy od związku tak, żeby było w życiu łatwiej.
A taniec był miłością od pierwszego wejrzenia?
Tak. Miałam 5 lat, kiedy mama zaprowadziła mnie na balet. Spodobało mi się. Potem poszłam do szkoły baletowej. Pamiętam, że sama ją wybrałam i gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym to znowu. Nie żałuję tego, ale czy w wieku 11 lat człowiek zdaje sobie sprawę, że to może być na całe życie? Nie wiem, taniec był jednak moją miłością od pierwszego wejrzenia. Jestem szczęśliwa, że poszłam tą drogą.
Czego nauczyła panią szkoła baletowa?
Przede wszystkim dyscypliny, pokory i dystansu do siebie. Szkoła baletowa jest zarówno pięknym jak i trudnym doświadczeniem. Dziecko realizuje się i dąży do spełnienia swojego marzenia: występowania na scenie. Jednocześnie każdego dnia zmaga się ze swoimi słabościami, czyli własnym ciałem, które nie zawsze idzie w parze z wyobrażeniem, marzeniem – tzn. ja bym chciała np. wysoko podnieść nogę albo zrobić fantastyczny piruet, ale ciało nie może, nie wychodzi mi. Szkoła baletowa uczy więc nieustannej pracy nad sobą i na pewno wyrabia charakter. To zostaje z tobą już na całe życie.
Ja dzięki niej poznałam swoje ograniczenia i wiem, że mój zawód jest piękny, ale krótki. Można jednak przejść na drugą stronę, pozostać w tym artystycznym świecie – być choreografem czy pedagogiem i kontynuować swoją drogę, chociaż ze sceną jako taką szybko się żegnamy.
Mówi pani o kontuzjach?
Parę lat temu tańczyłam w musicalu "Koty” pierwsze 5 minut spektaklu, w pierwszej linii i nagle "pach": coś przeskoczyło, przy niby zwyczajnym ruchu. Teoretycznie nic takiego się nie wydarzyło, ale kolano już było wcześniej osłabione. Musiałam poddać się operacji. Przez pół roku nie mogłam w pełni zginać nogi. Człowiek zastanawia się wtedy, czy jeszcze wróci do formy, a potem to samo "wracanie" jest również trudne i stresujące. Podobnie czułam się po ciąży. Długo po narodzinach Frania nie mogłam zrobić jednej pompki. Oczywiście trzeba dać sobie czas, ale przejście tej drogi od początku nie jest łatwe dla osoby, która była aktywna i sprawna. Tego też uczy szkoła baletowa: pokornego dążenia do celu i świadomości, że tylko czasem jest łatwo i pięknie.
Nad czym pani teraz pracuje?
Od sierpnia będę pracować nad choreografią do musicalu "Virtuoso" o Ignacym Janie Paderewskim w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Jest to światowa prapremiera, ten musical został niedawno napisany w USA. Dla naszego teatru, całego zespołu realizatorów jak i artystów jest to duże wyzwanie. Proszę trzymać kciuki.
Powiedziała pani kiedyś, że kobiety są bardzo dzielne. Co pani przez to rozumie?
Bardzo dużo. Idziemy do pracy, oddajemy energię, potem wracamy do domu i jesteśmy w 100 proc. dla dziecka, znów uśmiechnięte. A jeżeli jesteśmy w związku, to jeszcze wspieramy męża. My kobiety bardzo dużo nosimy na swoich barkach.
Myślałam ostatnio o tych, które muszą same wychowywać dziecko, to bardzo trudne. Mnie też czasami było trudno, Mateusz dużo pracował, ale jednak zawsze coś pomógł. Teraz, przez sytuację epidemiologiczną, trochę się rozleniwiłam, bo on przejął prawie wszystkie obowiązki. I rano wstanie, ubierze syna, jeszcze z nim pójdzie na spacer, a wieczorem wykąpie. Zastanawiałam się, jak ja to wcześniej robiłam (śmiech).
Niedawno miałam do przygotowania spektakl w Wilnie, zabrałam tam Franka ze sobą. Na dwa tygodnie – sama. Na miejscu do pomocy miałam nianię i to też ciekawe, bo chłopaka. Zapytałam męża, czy nie będzie miał nic przeciwko. Nie chciałam, żeby był zazdrosny – my kobiety o wszystkim musimy myśleć (śmiech). W przedszkolu na miejscu powiedzieli mi, że on jest najlepszy. I rzeczywiście – świetny chłopak. Bawił się z Frankiem na sali obok, gdy ja miałam próbę. Zresztą Frania cały czas zaczepiali tancerze. Miał więc frajdę, ale byłam z nim sama. Wszystkie czynności domowe były na mojej głowie, a jeszcze musiałam przyszykować się do pracy. Układanie choreografii przy biegającym dziecku, wchodzącym non stop na meble bywa trudne (śmiech). Nie wiem jak, ale się udało. Kilka innych premier poza Warszawą też udało się zrealizować, również z Frankiem pod pachą. Dziś jak trochę zwolniłam, to czuję, że trudno będzie znów wejść w ten rytm.
Kobiety to rzeczywiście twardzielki.
Podziwiam je, zwłaszcza jeśli mają więcej niż jedno dziecko. Mnie nie wypada mówić, że jest ciężko. Czasem sobie myślę, że chciałabym sobie poczytać książkę, no ale nie, są rzeczy ważniejsze. Oczywiście, trzeba szukać złotego środka i czasem powiedzieć mężowi: "Potrzebuję godziny dla siebie", żeby po prostu poczytać albo pograć w gierkę. Bo nikt nie jest z żelaza. Ale my kobiety naprawdę wiele zniesiemy i jesteśmy bardzo dzielne.
Pani mąż jest bardzo zaangażowany politycznie. Spotkaliście się z hejtem z tego powodu?
Powiem tak: mój mąż zawsze mówi, że jest przede wszystkim obywatelem, potem aktorem. Każdy z nas ma prawo wypowiedzenia się. Chociaż rzeczywiście z Mateuszem często jest tak, że jego słowa idą dalej i robi się szum. Nie zawsze jest to łatwe, ale akurat po tym, jak napisał wiersz "Dziękuję", to otrzymał wiele ciepłych słów. Teraz, na wakacjach, spotkaliśmy ludzi, którzy pamiętali i dziękowali mu. Z drugiej strony, idzie hejt i widziałam, że mąż denerwował się po naprawdę przykrych komentarzach, z pogranicza gróźb. Ale wziął to na klatę. To tylko pokazało, jak bardzo ludzie są agresywni i z powodów obecnych podziałów, pozwalają sobie na dużo więcej. W realu może by tego nie zrobili… To świadczy o tym, że naprawdę musimy nad sobą pracować. Za dużo jest agresji w przestrzeni publicznej i Internecie.
Pani przeżyła przykrą sytuacją, idąc na badanie RTG po upadku syna. Napisała pani, że po spotkaniu z nieprzyjemną lekarką, rozpłakała się pani z bezsilności w aucie.
Myślę, że gdybym nie była wtedy zmęczona i przestraszona, pewnie nie zwróciłabym na to aż takiej uwagi. Znam wiele osób pracujących w tym zawodzie, które inaczej w podobnych sytuacjach zwracają się do ludzi. Znam fantastycznych lekarzy i pielęgniarki. Ale z drugiej strony, ta sytuacja była naprawdę niemiła. Tylko to, co zrobiła naokoło tego prasa, było mocno przesadzone.
Normalne kobiety zareagowałyby tak samo jak ja – w komentarzach do mojego postu opowiadały, że przeżyły podobną przygodę, pokazując, że to się zdarza. Kobiety-matki, zwłaszcza te bez doświadczenia, bywają traktowane w sposób, który odbiega od ich oczekiwań. Ale interpretowanie mojego doświadczenia jako koszmaru, sprawia, że czytam potem: "No co to za matka, że dziecko się jej przewróciło?".
Agresja rodzi agresję. Żyjemy w czasach, gdzie tak naprawdę liczy się tylko sensacja. Nie ma miejsca na coś, co jest po prostu normalne, codzienne. Czy to jest za mało atrakcyjne dla ludzi? Świat został tak nakręcony, że moim zdaniem wszystko poszło w złym kierunku.
Patrząc na pani zdjęcia na Instagramie, też się nad tym zastanawiam, bo pokazuje się pani prawie bez makijażu, co w zalewie sztuczności, to naprawdę rzadkość.
Myślę, że to też wynika z tego, że jestem po szkole baletowej. Na co dzień mało się maluję. Jak zrobię sobie hennę na brwi, to już czuję się piękna. Jak mi wypłowieją od słońca, to słyszę od męża: "Nie widzę cię" (śmiech). Idę wtedy do pani Basi, a chodzę do niej od 20 lat i przez kolejne trzy tygodnie się nie maluję. Noszę też sportowe rzeczy. Tak mi jest na co dzień dobrze. Ale oczywiście lubię się czasem pomalować i bardziej elegancko ubrać, jak każda kobieta. Robię to, kiedy mam okazję.
Chciałabym zapytać jeszcze, jakiego stosunku do kobiet uczy pani syna?
Ciężko powiedzieć, bo on ma dopiero 2,5 roku. Na pewno zawsze, jak odwiedzi nas babcia czy kuzynka, mówię mu: "Franiu, przywitaj się". Jak ma ochotę, to daje buziaczka. On widzi też pewne nasze zachowania i za parę lat będę mogła w pełni odpowiedzieć na to pytanie. Wystarczy mi jednak, że mój syn będzie jak jego tata. Mateusz jest bardzo szarmancki wobec kobiet i ma do nich ogromny szacunek. Ma świetny kontakt ze swoją mamą i moją mamą. O wszystkim pamięta. Kupuje kwiaty, czasem zrywa. Jest bardzo opiekuńczy, ma duszę romantyka. I myślę, że jeżeli Franek pójdzie w jego ślady, będzie dobry dla kobiet – bo Mateusz właśnie taki jest.
A w jakim świecie chciałaby pani, żeby dorastał?
Przede wszystkim chciałabym, żeby był to świat bez agresji, świat tolerancji i szacunku, którego tak naprawdę oczekuje każdy. Myślę, że nawet ten zły, agresywny człowiek. Kto wie, być może jego postawa jest właśnie wynikiem braku akceptacji, braku szacunku, niezrozumienia. Chciałabym też, żeby ludzie byli dla siebie dobrzy. I wtedy będzie nam wszystkim łatwiej.
Paulina Andrzejewska-Damięcka jest choreografem, pedagogiem, z-ca dyrektora do spraw artystycznych Teatru Muzycznego w Poznaniu, tancerką, wiceprezesem Fundacji Balet w Szczecinie.