Blisko ludzi#KobietyNieZnająGranic: Australia wciąż mnie zachwyca

#KobietyNieZnająGranic: Australia wciąż mnie zachwyca

Żaneta przyjechała tu 10 lat temu. Przypadek klasyczny: miała zostać dwa lata, a ułożyła sobie tu życie. Zakochała się, wyszła za mąż, dziś ma dwie córeczki. W Sydney stworzyła swoją małą, polską oazę. Po Norwegii, Kanadzie i Argentynie przyszedł w naszym cyklu czas na opowieść o emigracji w Australii.

#KobietyNieZnająGranic: Australia wciąż mnie zachwyca
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Magdalena Drozdek

- Gdy zapytasz moją trzylatkę: „kto ty jesteś?”, to odpowie ci: „Polka mała”. Rozmawiając z rodzicami w polskiej szkole, zawsze powtarzam, że przekazanie języka swoim dzieciom to nie jest wybór, to jest obowiązek. Niestety jest to bardzo ciężka praca i dlatego nie wszyscy ten wysiłek podejmują - opowiada Żaneta Branch. - Mój dom, mimo że w Sydney, jest bardzo polski. Zawsze gra tu polska muzyka, z półek spadają polskie książki, a w lodówce leży śledzik. Polskiej wódki mam więcej niż monopolowy, bo każdy mi ją przywozi z Polski, a ja wódki nie piję. Dziewczynki dzięki swojej babci chodzą wyłącznie w polskich butach, a ja rozpływam się, zajadając śliwki w czekoladzie do popołudniowej kawy. Lubię tę moją polską oazę i chcę, żeby moje dziewczyny dorastały w polskiej atmosferze.

Całe życie w 5 pudełkach

Żaneta pochodzi z Chełma. Jak przyznaje, zawsze ciągnęło ją w świat. Ma to po bracie. Najpierw do Warszawy wyjechał Paweł, po dwóch latach ona. W stolicy studiowała filologię polską, w weekendy dorabiała w call center. Po czwartym roku studiów wyjechała na wakacje do wujka do Stanów. - To był mój pierwszy samodzielny wyjazd za granicę. Przez cztery miesiące podróżowałam po Kalifornii i bardzo spodobały mi się te palmy, to słońce, ta łatwość życia, ten inny świat. Postanowiłam, że skończę studia i wyjadę z Polski, żeby zobaczyć, jak się mieszka gdzie indziej - opowiada.

Pozaliczała wszystkie przedmioty, napisała pracę magisterską i postanowiła, że poleci do Australii. - Miałam już bilet do Sydney, ale wciąż czekałam na datę obrony pracy magisterskiej. Poważnie, miałam cykora, że nie zdążę! Obroniłam się chyba 7 dni przed wylotem - wspomina.

Do Australii przyleciała razem z najlepszą przyjaciółką ze studiów. Nie znały tu żywej duszy. Miały ze sobą dwie walizki, po angielsku mówiły słabiutko, w kieszeni miały 700 dolarów, a głowy pełne wielkich marzeń. - Przez pierwsze miesiące było ciężko, w lodówce mieszkało jedynie światełko, a my pracowałyśmy od rana do rana. Dosłownie! Byłyśmy początkowo na wizie studenckiej, dzięki której można pracować, ale trzeba również chodzić do szkoły. Spędzałyśmy więc pół dnia w szkole i pół w pracy, żeby nadążać z płatnościami za wizę, szkołę i mieszkanie. Z czasem, dzięki doświadczeniu i nawiązanym znajomościom, zrobiło się lżej. Po sześciu miesiącach w Sydney, poznałam mojego obecnego męża. Jest on Australijczykiem stąd decyzja pozostania tu dłużej niż planowane 2-3 lata - opowiada Żaneta.

- Gdy powiedziałam rodzicom, że lecę do Australii, nie myśleli o sobie i o tym, że byłoby im dużo łatwiej gdybym została w Polsce. Przyjechali natomiast po mnie do Warszawy, pomogli spakować 5 lat życia w 5 pudełek i życzyli mi powodzenia - dodaje.

Obraz
© Archiwum prywatne

Emigrantka wśród kangurów

Zaaklimatyzować się w nowym miejscu nie było łatwo. Ale nowe miejsce miało swoje plusy. - Australia oszałamia swoim pięknem, zachęca zrelaksowanym stylem życia i kusi wieloma perspektywami. Nie sposób się w niej nie zakochać. Z drugiej jednak strony było koszmarnie trudno, ponieważ oprócz siebie nie miałyśmy tu nikogo. Moje urodziny wypadły miesiąc po przylocie i spędziłyśmy je we dwie nad jednym kuflem taniego piwa. Święta, które były kilka tygodni później, spędziłyśmy w pracy. Zaczęło brakować bliskich, ich wsparcia, choćby werbalnego. Świadomość olbrzymiej odległości również była bardzo przygnębiająca. To wówczas stałyśmy się emigrantkami w pełnym tego słowa znaczeniu - wspomina.

Kiedy Żaneta starała się o obywatelstwo, była w siódmym tygodniu pierwszej ciąży. Mdłości królowały całymi dniami. Dokładnie 26 lipca 2013 roku została obywatelką Australii. Na swoim blogu pisała wtedy: „Hormony wzięły górę nad rozumem i płakałam na reklamach pasty do zębów. Nie wspomnę o reklamach funduszy emerytalnych. Można by pomyśleć, że był to raczej słaby dzień, a jednak wszystko to nie miało znaczenia. Ceremonia naprawdę mnie wzruszyła i pamiętam ten dzień dokładnie. Był jednym z tych wyjątkowych, z tych, które pamięta się na zawsze”.

Jak mówi, przyjęcie obywatelstwa kraju, w którym się nie urodziłaś, a w którym sama zdecydowałaś zamieszkać, jest wydarzeniem nadzwyczajnym. Niby tylko papierek, ale przynosi on ze sobą ogromną dawkę spokoju. - Gdy dostałam australijskie obywatelstwo, byłam bardzo szczęśliwa i wdzięczna, ale przede wszystkim spokojna właśnie. Byłam spokojna, że nie muszę składać kolejnej aplikacji o wizę, że nie muszę się znowu tłumaczyć na granicy po dwudziestoczterogodzinnej podróży, co ja tutaj robię i jakie są moje zamiary, że jak mi się zachce, to mogę wylecieć z Australii na 20 lat po czym powrócić tu „jak do siebie”, jak do domu - opowiada.

No worries

Australia to wyjątkowy kraj. „Jakieś 100 metrów od mojego domu, w centrum całkiem sporej dzielnicy Sydney idzie sobie koleś. Pod jedną pachą niesie karton browarów, a pod drugą... pytona. Nagle uczucie pragnienia jest silniejsze od niego, kładzie więc karton z zimnym chmielowym na chodniku, pytona kładzie obok i otwiera jedno dla szybkiego zaspokojenia. Podobno na dzielni widywany jest dość często. No cóż, jedni lubią spacerować z psami, a inni...” - to jeden z ostatnich wpisów Żanety na jej fanpage’u „Polka w Australii pisze”.

Jej blog, pisany z przymrużeniem oka, to kwintesencja tego, co doświadcza emigrant w Australii. Żaneta podkreśla, że chce też dodać otuchy innym kobietom na emigracji, bo każdej z nich należy się medal za to, że starają się być najlepszymi matkami dla swoich dzieci, podczas gdy same mają bardzo mało wsparcia i pomocy.

Żaneta na co dzień zajmuje się szesnastomiesięczną Charlie i trzyletnią Madie. Jedyną odskocznią od bycia mamą na pełen etat jest sobotni poranek, kiedy uczy dzieci w polskiej szkole.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dopytuję Żanetę o różnice kulturowe. Przecież żyć na drugim końcu świata trzeba się nauczyć. - Australijczycy zdecydowanie różnią się od Polaków nie tylko sposobem bycia, ale też mentalnością. Myślę, że potrzeba trochę czasu, żeby zrozumieć te różnice i je zaakceptować. Pracując na australijskim rynku, zauważyłam na przykład, że my Polacy jesteśmy dużo bardziej wydajni. Jesteśmy pracowici i dostając dobre wynagrodzenie, dajemy z siebie wszystko. Australijka najpierw musi sobie poplotkować, potem wypić kawusię, potem odpowiednio się nastroić i dopiero zaczyna dzień pracy, podczas gdy Polka obok wyrobiła już 30 procent normy! Australijczycy nie słyną więc z pracowitości. Słyną natomiast z bardzo luźnego sposobu bycia i dobrego poczucia humoru, nie stresują się błahostkami, żyją według zasady „no worries”. Wszyscy głoszą jak to trzeba żyć chwilą i cieszyć się każdą z nich, ale Australijczycy są w tym na prawdę nieźli - mówi.

Do przyrody też trzeba się przyzwyczaić. - Zawsze się śmieję, że tutaj nawet krzaki są ładne. W Sydney w parkach nad głowami latają wielkie białe papugi kakadu z żółtymi czubami. Podczas spacerów przy plaży spotkać można warany i węże. Często ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ogromnym kontynentem jest Australia. Jedynie cztery godziny samochodem od Sydney położone są Góry Śnieżne, gdzie można jeździć na nartach. Sporą część terenu zajmują również imponujące prastare lasy deszczowe. Tu na prawdę można wiele doświadczyć - opisuje Żaneta.

I życia u boku Australijczyka też trzeba się nauczyć. - Kiedy wchodzimy w związek mieszany, bardzo ważne jest, żeby zrozumieć, że istnieją między nami różnice i wcale nie muszą być przeszkodą. Kiedy widzę odmienne podejście męża do jakiejś kwestii, staram się zrozumieć jego punkt widzenia i przeanalizować go. Często bowiem okazuje się, że mogę się od niego czegoś nauczyć, tak samo zresztą jak on ode mnie. Na co dzień ja uczę go oszczędności i tego, że na przykład można zjeść taki sam obiad dwa razy pod rząd. On uczy mnie większego dystansu do ludzi i większej tolerancji, bo ich brak wydaje mi się największym mankamentem polskiej mentalności - opowiada.

O swoim związku mówią już ze śmiechem „polstralian”, bo zawsze starają spotkać się w połowie drogi. - My, kobiety, mamy tendencję do myślenia, że musimy ulepszyć naszych facetów. Ja też na początku starałam się zmienić to, co mi w mężu pozornie nie odpowiadało. Doszliśmy do porozumienia, że inność jest w porządku. On akceptuje więc moje polskie fanaberie i nie wyrzuca tych słoików, które ja kumuluje w szafce, bo w końcu zrobię przecież te morelowe konfitury. Ja akceptuję fakt, że on nosi nowe „odświętne” ubrania nie tylko od święta, ale na co dzień, jak idzie z Madie grać w piłkę. On łapie chwile i nie ma czasu na przejmowanie się plamą na nowych spodniach, kiedy buduje wspomnienia z córką. Myślę, że w przypadku związków międzykulturowych konieczne jest wypracowanie kompromisu, mieszanki obu kultur, która satysfakcjonuje obydwoje partnerów. Mam szczęście, ponieważ mój Australijczyk kocha Polskę mocno. Kocha nie tylko żurek, żubrówkę i lane z kija, ale też Polaków. Ba, on nawet potrafi rozpoznać Polaków na ulicy w Sydney!

Obraz
© Archiwum prywatne

Polacy w Australii

Polonia australijska jest bardzo złożona. Według ostatnich danych żyje tu ponad 210 tys. osób polskiego pochodzenia, z czego ok. 50 tys. osób podaje Polskę jako miejsce urodzenia. Większość z nich przyjechała tu w czasach PRL-u. Są bardzo dobrze zorganizowani. Działają polskie instytucje i Rada Naczelna Polonii Australijskiej.

Dziś jest o wiele łatwiej poznać ludzi i jednoczyć się dzięki internetowi. Nie tak, jak wyglądało to jeszcze kilkanaście lat temu, gdy każdy żył w swoim małym świecie, a innych poznawał tak „przy okazji”. Żaneta po urodzeniu Madie, założyła grupę społecznościową dla mam mieszkających w Sydney. Bo jak przyznaje, gdy pojawia się pierwsze dziecko, zazwyczaj pojawia się również swojego rodzaju samotność. Znikają koleżanki z pracy, całe dnie spędza się jedynie z dzieckiem, a z noworodkiem nie pogadasz. - Brakuje wtedy towarzystwa, bo wszyscy w koło zajęci są swoim życiem. Pamiętam ten moment, gdy pomyślałam, że muszą przecież być w Sydney inne Polki z dziećmi i założyłam tę grupę. Nagle masowo zaczęły do niej dołączać dziewczyny, które czuły dokładnie to, co ja i od razu zaczęłyśmy się spotykać. Zainicjowałam wtedy piątkowe spotkania, co tydzień w innym parku, żeby przy okazji poznawać lepiej Sydney - opowiada.

Dziś grupa liczy ponad 300 mam, które każdego dnia zadają na forum mnóstwo pytań i znajdują nie tylko odpowiedzi, ale też potężne wsparcie.

- Myślę, że my, Polacy na emigracji, chcemy się jednoczyć, potrzebujemy tego i pielęgnujemy nasze polskie przyjaźnie, ale wydaje mi się z moich obserwacji, że nie lubimy się do tego głośno przyznawać. Na szczęście są jednostki, które dbają o rozwój Polonii w Australii. Przez pierwsze kilka lat na emigracji szczerze przyznaje, że nie znałam nikogo z Polski, mój mąż jest Australijczykiem i przebywałam wyłącznie w tutejszym towarzystwie. Wszystko zmieniło się jednak, gdy pojawiły się dzieci. Zrozumiałam, że konsekwencją mojego wyjazdu z Polski jest obecna sytuacja, w której moje córki nie mają tu babci, wujków i cioć. Wracam pamięcią do mojej młodości i chcę, aby moje dzieci również doświadczyły polskości - mówi Żaneta.

W tym roku Polonia w Melbourne po raz pierwszy w Australii organizowała zbiórkę dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W Sydney co roku organizowany jest też wielki polski festiwal. W każdym dużym mieście Australii działają domy lub kluby polskie i polskie szkoły sobotnie.

Pytam o to, czy dziś bardziej czuje się Australijką czy Polką. - Przejawiają się we mnie pewne symptomy „australianizacji” i bardzo łatwo byłoby się jej kompletnie poddać. Ja jednak staram się jej trochę opierać i trzymać w sobie tę moją polskość. Jestem jednak zwolenniczką balansu na każdej płaszczyźnie życia. Pielęgnuję więc w sobie polskość i wybieram z australijskiej kultury to, co mi się podoba. Jak to mówią Australijczycy „win win!”- wygrywam tak czy siak.

- Prawie 10 lat później codziennie pytam sama siebie: „Co ja tu robię?” albo „Kiedy ten czas zleciał?”. To bardzo trudne pytanie. Żałuję, bo mogłam te lata spędzić z moją rodziną w Polsce, a dziś mojego taty na przykład już nie ma. Żałuję również każdego dnia, w którym zabieram babci wnuczki i wnuczkom babcie. Ale z drugiej strony nie żałuję, bo gdybym tu nie przyleciała, nie miałabym tego życia, którym teraz żyję, a bardzo to życie całą piersią kocham.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (452)