Blisko ludzi#KobietyNieZnająGranic: Kambodża dzięki Ewie pachnie polskim chlebem

#KobietyNieZnająGranic: Kambodża dzięki Ewie pachnie polskim chlebem

Khmerzy rozsmakowali się w pierogach z kapustą i grzybami. Za tymi z jagodami już nie przepadają. Kochają za to chałkę, a do chleba na zakwasie jeszcze trzeba ich przekonać. Cztery lata temu Ewa opuściła Polskę i przyjechała do Kambodży. Miała uprawiać pieprz, a założyła knajpę. Pierogi i chleb w środku Azji? Nie ma rzeczy niemożliwych.

#KobietyNieZnająGranic: Kambodża dzięki Ewie pachnie polskim chlebem
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Magdalena Drozdek

- Nie wiem, czy to słyszysz, ale tu cały czas się coś dzieje – mówi mi Ewa. Właśnie razem ze współpracownicami sprzedaje wypieki na lokalnym targu. Przerywa na chwilę rozmowę, by na małym ekranie telefonu pokazać mi, co widzi dookoła. Ruchliwą ulicę wypełniają moto-taksówki i tuktuki. Dla Khmerów zaczyna się świętowanie Halloween. Poprzebierane dzieci wyskakują z podjeżdżających taksówek. Nagle przed Ewą pojawia się mały Batman, zaraz za nim Superman w wersji mini. Tuż obok ktoś zamawia jedzenie w streetfoodowej knajpie.

- Jak się masz? – macha do ekranu Bota, jedna z kobiet pracujących dla Ewy. – Kocham cię! – podrzuca kolejne zdanie po polsku.

- Widzisz, tak pracujemy. Dziewczyny uwijają się, sprzedają wypieki – mówi Ewa. Kto by pomyślał, że w sercu Kambodży będzie można dostać chałkę, sernik, ruskie i chleb na zakwasie?

Pieprz z Kampotu

- W Polsce najpierw pracowałam dla polskiego oddziału dużej organizacji pozarządowej, zajmującej się ochroną środowiska, potem byłam asystentką pani prezes, ostatecznie zaczęłam pracę w korporacji – opowiada Ewa Jankowska. – Zobaczyłam, jak ten świat wygląda, jak funkcjonuje. Ale tak naprawdę to nie widziałam siebie gdzieś na szczycie. Nie mogłam się zdecydować, co jeszcze mogłabym robić w Polsce. Próbowałam sił w sektorze prywatnym, w NGO-sach, w korporacji i na własną rękę. Wyczerpałam opcje, a nic szczególnie mnie nie pociągało – wspomina.

W tej ostatniej pracy działała nieco ponad rok. W końcu wyjechała na urlop. Jest instruktorką narciarstwa, więc spędzała go aktywnie – ucząc grupę laików, jak się jeździ na stoku.

- Próbowałam opanować grupę rozchwianych pań, które wpadały w przepaść, a szefowa cały czas dzwoniła. Blackberry wibrował w jednej kieszeni, w drugiej dzwonił iPhone. Spojrzałam na ludzi, z którymi byłam na tym urlopie: jedna dziewczyna ma szkołę paralotniarstwa, druga robi czapki na drutach, kolega jest muzykiem. Stwierdziłam, że robią takie fajne rzeczy, mają fajne życie i ja też tak mogę. Nie muszę poświęcać życia korporacji. To była ta chwila, w której zdecydowałam się na wyjazd z Polski.

I w takich chwilach pojawia się myśl, by "rzucić wszystko i jechać w Bieszczady". Tyle że Bieszczady były za blisko. Ewa i jej ówczesny partner – Amerykanin – zdecydowali niedługo później, że jadą do Azji. Trafiło ostatecznie na Kambodżę. Co miałby robić Amerykanin i Polka w kraju na drugim końcu świata?

Obraz
© Archiwum prywatne

- Pieprz z Kampotu. To on był naszą największą inspiracją – mówi Ewa. Kampot słynie z uprawy pieprzu i to nie byle jakiego, lecz najlepszego na świecie. Za czasów kolonialnych, każda porządna restauracja francuska nie mogła obejść się bez tej cennej przyprawy. Pieprz można kupić w internecie, ale jego cena zwala z nóg. Za 25 g trzeba wyłożyć ok. 170 zł. Cena i produkt dla smakoszy. Trudno się więc dziwić, że spragnionych wrażeń turystów ciągnie do Kampotu. Pieprz jest jak złoto.

- Chcieliśmy tu przejechać, zobaczyć, jak się go uprawia, może samemu zacząć to robić. Byliśmy otwarci na propozycje i na to, co zostaniemy w Kambodży. No i pierwszego dnia po przyjeździe ukradli nam paszporty – przyznaje.

W Phnom Penh nie ma polskiej ambasady. Trudno jest więc od razu załatwić jakąkolwiek sprawę. I od tej chwili czekała ich seria niesamowitych zdarzeń, które przyciągnęły Ewę i jej chłopaka do Kambodży.

- Następnego dnia próbowaliśmy poprosić o pomoc kogoś w hotelu. Ale człowiek na recepcji ani be, ani me po angielsku. Mój chłopak coś kombinował ustalić, ale na nic mu to wyszło. Usłyszał go gość hotelowy. Widać, że Khmer. Podszedł i zapytał z amerykańskim akcentem, czy może jakoś pomóc. Okazało się, że facet lata temu mieszkał w Stanach, prowadził sklep z pączkami niedaleko miejsca, z którego pochodził partner. I to on zabrał nas na policję – miejsce jak z "13 posterunku". Dzięki jego wsparciu dostaliśmy od policjantów odpowiednie dokumenty, a te przekazaliśmy potem do ambasad. W międzyczasie rozmawialiśmy z tym Khmerem, czym on się tutaj zajmuje. Okazało się, że produkuje filmy. A ostatni był o pieprzu z Kampotu, czyli o tym, co nas tu sprowadziło – wspomina.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dwa dni później byli już z nim w Kampocie. Poznali ludzi zaangażowanych w uprawę politycznie, farmerów, właścicieli upraw, był nawet prezes związku hodowców pieprzu. Z uprawiania przypraw szybko zrezygnowali. Nie widziało im się życie na prowincji. Za to trzy dni od feralnej chwili, gdy stracili dokumenty, szczęśliwie się odnalazły. Kolejna historia, której nie napisałby żaden scenarzysta.

- Dostałam odpowiedź z ambasady – nie Polski, a Francji – że ktoś znalazł mój paszport. Nogi się pode mną ugięły, szczęka mi opadła. Mój cenny dokument znalazł pracownik fundacji, która wspiera dzieci żyjące na wysypiskach śmieci. Jedno z tych dzieci znalazło prawdopodobnie mój paszport. Facet najpierw nie odbierał, potem nie chciał ze mną gadać, w końcu powiedział, że zostawi mi go w lokalu z happy pizzą. Wiesz, co to jest? Pizza, ale z marihuaną. Takich lokali jest pełno w mieście. Odwiedzają je głównie turyści, bo lokalsi tam w ogóle nie zaglądają. My byliśmy w szoku. Knajpa wyglądała na jakiś szemrany interes. Na miejscu nikt nic o znalezionym paszporcie nie wiedział. Po chwili wyszedł zaspany szef i oddał mi paszport – opowiada.

Kapusta od Niemca i ciasto marchewkowe

Już w pierwszym tygodniu znaleźli pracę w Phnom Penh. Któregoś dnia Ewie i jej narzeczonemu wpadło w ręce ogłoszenie o małym punkcie gastronomicznym, który sprzedawał właśnie pewien Australijczyk. Na miejscu wypiekane były anglosaskie paszteciki. Kupili to miejsce, a właściciel przekazał Ewie najważniejsze informacje o biznesie.

Doświadczenie w gastronomii? Żadne. Zawsze lubiła gotować, ale aspiracji na kucharkę nie miała. - Nieskromnie powiem, że znajomi często komplementowali moje gotowanie i pieczenie. To była pasja. Pelikan wydawał się idealną platformą do zrobienia czegoś fajnego. Partner z kolei miał już doświadczenie, bo prowadził kilka biznesów, m.in. takie zajmujące się sprzedażą kawy i napojów. Ale razem uczyliśmy się wszystkiego od zera – mówi Polka.

Sprawę ułatwiał kambodżański system, bo od właścicieli nie wymaga się żadnych specjalnych warunków sanitarnych, nie potrzeba dodatkowych zezwoleń. Lokal funkcjonował, miał działalność hurtową – wystarczyło tchnąć w niego nową duszę. Tak powstał Pelican Food Company. Miejsce, które na początku zasilane było pracą rąk Ewy, jej chłopaka i jednej kobiety do pomocy, która nie gotowała. Gotowała za to Ewa. Zaczęło się od ciasta marchewkowego, które szybko pokochali klienci. Potem stopniowo dodawała kolejne pozycje do karty. Ciasteczka, brownie, serniki. Wkrótce pojawiły się i pierogi.

  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
[1/8] Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne

Dzisiaj Ewa zatrudnia 16 osób. Mają 7 razy większy obrót niż cztery lata temu. Cała ekipa przeszła długą drogę i cały czas się uczy. Khmerzy od Ewy – zagniatania ciasta na pierogi, wyobraźni w łączeniu smaków, polskiej kuchni, sekretów najlepszych ruskich pierogów, wypiekania chleba na zakwasie, którego w Kambodży wcześniej nikt nie widział. – Żeby w ogóle zrobić pierwszy zakwas, przeczytałam pół internetu. Dziadek w Polsce miał znajomego, który w Łodzi prowadził piekarnię. On pokazał mi, jak robić chleb. Tyle że w Kambodży okazało się, że świeżych drożdży nie dostanę. Przepisy, które działają w Polsce, nie sprawdzają się w Azji. Wilgoć i temperatura robią swoje – przyznaje.

Pierogi z kapustą w środku Azji też nie jest łatwo zrobić. Jeden z dostawców – Niemiec z pochodzenia – robi akurat w domu kiszoną kapustę. Na pierogi idealna. Ale to nie pierogi skradły tak naprawdę serca mieszkańców Phnom Penh i współpracowników Ewy. Rozkochali się w świeżej chałce. - Kobiety często zamawiają świeże chałki, jak jadą na wieś do rodziny. Uwielbiają sernik. Zupy? Nie do przełknięcia. Mamy w menu krem z pomidorów, z dyni i z kalafiora z podsmażanym boczkiem. Nawet nie chcą na to patrzeć – śmieje się.

A czego Ewa uczy się od Khmerów? Innego podejścia do życia, nienarzekania, uśmiechu.

Obraz
© Archiwum prywatne

Solidarność kobiet

- Było ci trudno, jako kobiecie, zyskać szacunek wśród dostawców, pracowników? – pytam.

- Dla mnie to niezwykle ważny temat. Zwracam na to ogromnie uwagę. Wychodzi na to, że dyskryminuję mężczyzn, bo zatrudniam tylko kobiety. Są zdecydowanie bardziej odpowiedzialne, lepiej pracują, są bardziej zmotywowane. Jeżeli mam do wyboru zatrudnienie babeczki, to wolę ją niż faceta. Pracuje dla mnie dwóch kierowców i od niedawna jeszcze jeden pan w knajpie. Plus ochroniarz. Czy ktoś mnie inaczej traktował ze względu na to, że jestem kobietą? Czasem zastanawiam się, czy ktoś by mnie inaczej potraktował, gdybym była mężczyzną – opowiada.

Największym wyzwaniem w Kambodży jest współpraca z ludźmi. Zjednywanie ich, pracowanie, przekonywanie do swoich racji, zatrzymywanie ich przy sobie – nie jest łatwo.

- Gdy rozstałam się z Amerykaninem, powiedział mi, żebym sprzedała knajpę, wyjechała gdzieś, zaczęła od nowa. Ale ja nie chciałam tego zostawiać. Inspirowali mnie ci ludzie, z którymi pracowałam. Szczególnie kobiety. Khmerki są naprawdę piękne, kochane. A tak źle traktują je mężczyźni. Jest duże przyzwolenie na przemoc wobec kobiet – dodaje.

Obraz
© Archiwum prywatne

O facetach, którzy pracują dla niej, nie może nic złego powiedzieć. Ale o tym, jak wygląda sytuacja kobiet i ich praw, mogłaby opowiadać długo. – Kiedyś byłam świadkiem gwałtu. Nie widziałam tego, słyszałam. Biały dzień. Gwałcił ją za ścianą. Na pewno nie tylko my to słyszałyśmy. I nie były to głosy rozkoszy, podniecenia. Nie, ta kobieta była krzywdzona. Próbowałam coś zrobić. Wzięłam miskę i zaczęłam tłuc o ścianę. Chciałam tam pójść. I dziewczyny, które ze mną pracowały, powstrzymały mnie. Powiedziały, że to nie moja sprawa. To było niedługo po przejęciu knajpy. Wtedy tak naprawdę zdałam sobie sprawę, jak wygląda sytuacja kobiet w kraju. Pamiętam takie statystyki z 2014 roku przygotowane z okazji walentynek. Niemal co drugi chłopak planował tego dnia uprawiać seks ze swoją dziewczyną, nawet gdyby ona się na to nie zgodziła. Bo walentynki to walentynki – wspomina Ewa.

Prostytucja, seksturystyka, gwałty – to najczęściej pojawiające się hasła, jeśli będziecie chcieli poszukać informacji o sytuacji kobiet w Kambodży. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych podaje, że w zeszłym roku odnotowano 737 przypadków przemocy wobec kobiet, co stanowi 10 proc. wzrost w stosunku do 2015 roku. Choć statystyki są brutalne, to istnieje i działa aktywnie coraz więcej organizacji zajmujących się ochroną kobiet, pomocą poszkodowanym i promowaniem zdrowych relacji w małżeństwie. Ewa przyznaje, że tam, gdzie kobietom jest najciężej, najbardziej widać ich bliskość – to, jak się wspierają.

Choć nie mają najłatwiejszego życia, nie narzekają. To najbardziej urzekło Ewę. Starsze pokolenie dobrze pamięta ludobójstwo, to, co działo się w kraju za czasów Pol Pota. Reżim, który zmienił kraj na zawsze. Ci ludzie zrobiliby wszystko, by ochronić przed tym swoje dzieci. Dlatego nie walczą z systemem. Akceptują go, by spokojnie żyć. Młodzi czują wolność. Wiedzą, jak wygląda dziś świat i są gotowi na to, by walczyć o Kambodżę, o demokrację i swoje prawa.

- Niesamowite miejsce – przyznaje Ewa.

Czy czuje się w Kambodży emigrantką?

- To jest mój dom. Przynajmniej chwilowo – dodaje po chwili. - Na pewno jestem Polką i zawsze nią będę. Polska to mój dom. To, że teraz mieszkam tutaj, to jedno. Nie będę udawać, że jestem kimś innym – mówi.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (22)