Kwarantanna w Polsce. Wiemy, czym różni się od izolacji w Hongkongu, gdzie stale spada liczba zachorowań
Yuet Yee zaniepokojona sytuacją w Europie, uciekła do bezpieczniejszego Hongkongu, a Ignacy Gołąb w ostatniej chwili przedostał się z Teneryfy do Polski. W rozmowie z Kobieta WP wyjaśniają, jak wyglądała ich przymusowa kwarantanna i czym różnią się zalecenia władz.
Yuet Yee pracuje jako stewardessa i pochodzi z liczącego ponad 7 milionów mieszkańców Hongkongu. Metropolia jest połączona z kontynentalnymi Chinami, gdzie bardzo szybko rozwinęła się epidemia.
– Większość mieszkańców Hongkongu bardzo przejęła się sytuacją w kontynentalnych Chinach, a wszystko działo się w okresie, w którym ludzie wracali do metropolii po obchodach Chińskiego Nowego Roku. Ludzie pamiętali epidemię z SARS z 2003 roku i od razu postanowili wprowadzić wszelkie możliwe środki zapobiegawcze – mówi. – Nie czekali na polecenia ze strony władz. Od razu zaczęli dezynfekować ręce, a po powrocie do domu często je myć.
Musieli nosić specjalne opaski
Gdy ogłoszono pierwszy przypadek koronawirusa w Hongkongu, mieszkańcy szybko zaczęli wykupywać maseczki. Obecnie zdecydowana większość osób po prostu się z nimi nie rozstaje.
– Na początku rząd próbował skupić się na ludziach, którzy wracali z Wuhan. Społeczeństwo naciskało jednak na zamknięcie granic z Chinami kontynentalnymi. Zaczęły się protesty i strajki pielęgniarek. Byliśmy świadomi powagi sytuacji – mówi Yuet Yee.
Pod naciskiem ludzi rząd podjął szybką decyzję o objęciu obowiązkową kwarantanną każdego, kto chciał wjechać na teren Hongkongu. Szybko zamknięto również puby, kina, bary, teatry, kluby fitness i inne centra rozrywki.
– Mój chłopak pochodzi z Polski i wiem, że wprowadzono tutaj rygorystyczne zasady. W Hongkongu jest trochę inaczej. To nie jest tak, że każdy musi obowiązkowo siedzieć w domu i może wychodzić tylko po zakupy czy do apteki – podkreśla Yuet Yee. – Nakazano jednak zachowanie odpowiedniego dystansu i unikanie zbiorowych spotkań, a ludzie z rozsądku wolą pozostać w mieszkaniach. Rząd Hongkongu dokładnie bada każdy przypadek koronawirusa i analizuje jego źródło. Codziennie organizowana jest również konferencja publiczna, na której informuje się mieszkańców o ilości przypadków na dany moment.
Jeszcze dwa tygodnie temu Yuet Yee była w Polsce, gdzie przyleciała, aby odwiedzić swojego chłopaka. Niestety, sytuacja w Europie stawała się coraz poważniejsza i dziewczyna zaczęła podejrzewać, że to jedyna szansa na powrót do domu.
– Z Polski nie było już żadnego lotu do Hongkongu, więc musiałam pojechać nocnym autobusem do Niemiec, skąd miałam samolot do domu. Wiedziałam, że na miejscu będzie mnie czekać dwutygodniowa kwarantanna. Słyszałam o niej w wiadomościach i byłam przygotowana – mówi.
Po wejściu na lotnisku w Hongkongu Yuet Yee musiała wypełnić formularz, skąd przyleciała i czy miała jakieś objawy wymienione w dokumencie. Następnie nałożono jej na rękę opaskę z GPS-em, którą musiała aktywować w domu.
– Opaski są zakładane każdej osobie, która przebywa na obowiązkowej kwarantannie w Hongkongu. Po przyjeździe do miejsca, w którym odbywa się kwarantannę, należy uruchomić aplikację, która sczytuje z niej kod. Poza podawaniem naszej lokalizacji opaska ma jeszcze jedną funkcję, polegającą na oznakowaniu jednostki, która powinna pozostać w domu. Ludzie wiedzą, co oznacza taka opaska. Gdybym wyszła z nią z domu, przechodnie wezwaliby policję – zapewnia.
Za nieprzestrzeganie zasad przymusowej kwarantanny w Hongkongu grozi grzywna wysokości 5 tysięcy dolarów (około 21 tys. zł) i kara do 6 miesięcy więzienia. Taka osoba w pierwszej kolejności trafiłaby jednak do przymusowego obozu dla ludzi objętych kwarantanną.
– W Hongkongu inaczej wygląda obowiązkowa kwarantanna w przypadku osób, które tak jak ja, wróciły zza granicy, a ludzi, u których potwierdzono kontakt z zarażonymi. Te są wysyłane do specjalnej placówki, gdzie spędzają czas w izolacji, będąc pod nadzorem osób monitorujących ich stan zdrowia i przynoszących posiłki – mówi.
W chińskich mediach pojawił się filmik prezentujący, jak wygląda życie na dwutygodniowej kwarantannie w wydzielonej do tego celu placówce. Wizja czystego, osobnego pokoju z łazienką i smacznym, darmowym wyżywieniem dla wielu okazała się bardzo kusząca.
– Niektórzy zaczęli traktować tę placówkę jak hotel i udawali, że mieli kontakt z zarażonymi, byleby, tylko się tam dostać. W końcu władze wprowadziły opłatę wysokości 100 zł dziennie dla każdej osoby, która chce przebywać w obozie, a nie udowodniła, że faktycznie miała bezpośredni kontakt z kimś chorym na koronawirusa – podkreśla.
Yuet Yee spędza kwarantannę w mieszkaniu swoich rodziców. W Hongkongu mieszkania są małe, bardzo drogie, a czynsz jest wysoki. Całe rodziny często mieszkają razem i nikogo nie dziwi fakt, że osoba dorosła dzieli apartament z rodzicami.
– Miałam dużo szczęścia, bo moi rodzice mają dwa mieszkania. Udostępnili mi 37-metrowy apartament z dwoma sypialniami i salonem. To właśnie tutaj spędzałam swoją kwarantannę. Jako że nie potwierdzono, bym miała kontakt z osobą zarażoną, moja kwarantanna miała trochę łagodniejszą formę. Choć musiałam pozostać w domu, odwiedzali mnie rodzice, którzy nie tylko przynosili zakupy, ale również jadali ze mną przy jednym stole – opowiada.
Yuet Yee przyznaje, że chociaż liczba przypadków koronawirusa w Hongkongu się zmniejsza, nie nazwałaby obecnej sytuacji końcem epidemii.
– Jak wspominałam, jesteśmy doświadczeni epidemią SARS i wiem, że nie możemy lekceważyć również koronawirusa. Jest nowy, nieprzewidywalny, nie wszystko o nim wiemy. Choć sytuacja na miejscu się poprawia, wciąż jesteśmy ostrożni i staramy się pozostać w domach.
Codziennie odbierał telefony od policji
Ignacy ma 20 lat i pracował w hotelu na Teneryfie, gdzie pierwszy przypadek koronawirusa wykryto już w drugiej połowie lutego.
– Od tamtego momentu sukcesywnie zaczęło przybywać nowych przypadków zachorowań, a sytuacja w Hiszpanii zaczęła robić się niebezpieczna od około 10 marca. Wtedy to wprowadzono narodową kwarantannę, sukcesywnie zaczęto odwoływać loty oraz imprezy masowe, w tym też obchody karnawału – opowiada. – Turystów ubywało z dnia na dzień, a o zamknięciu hoteli, restauracji i innych miejsc pracy, gdzie ludzie są narażeni na kontakt z innym człowiekiem, było bardzo głośno. Sytuacja zmusiła wielu właścicieli do okrojenia swoich załóg i zwolnienia pracowników, w tym również mnie.
Gdy tylko Ignacy usłyszał o zamiarze zamknięcia granic Polski, szybko spakował walizkę i zaczął szukać lotu. Już wtedy dostać się do Polski było bardzo ciężko.
– Wszystkie dostępne bilety lotnicze na najbliższe dni zostały wykupione w ciągu kilku godzin po orędziu premiera Morawieckiego. Sytuacja zmieniała się bardzo dynamicznie. Bilety pojawiały się i znikały, a przewoźnicy często odwoływali loty dopiero na ostatnią chwilę. Mnie udało się wrócić czarterem 18 marca – mówi.
Samolot z Ignacym na pokładzie wylądował w Polsce koło północy. Przy wysiadaniu z samolotu strażnik sprawdzał nam temperaturę, a na przejściu granicznym wpisywano pasażerów na kwarantannę. Cały proces trwał koło 2 godzin, gdyż przy wejściu postawiono jedynie dwóch strażników, którzy musieli skontrolować 150 osób.
– Przyleciałem do Poznania. Rodzice przyjechali po mnie na dwa samochody. Jednym wracałem ja, a następnego dnia został on zdezynfekowany. Podeszli do sprawy bardzo poważnie, z czego jestem dumny. Wiedziałem o kwarantanne i byłem na nią przygotowany. Bardzo cieszę, że znalazł się dobry człowiek, który udostępnił mi na czas kwarantanny swoje mieszkanie. Była ta znajoma koleżanki mojej mamy, która akurat przebywała za granicą – wyjaśnia.
Policja skontaktowała się z Ignacym już następnego dnia, aby sprawdzić, czy zgodnie z zaleceniami przebywa na izolacji.
– Codziennie przez dwa tygodnie procedura wyglądała dokładnie tak samo. Dzwonił do mnie bardzo miły pan policjant z pytaniami, czy wszystko u mnie w porządku, czy niczego nie potrzebuję, jak się czuję oraz najważniejsze, czy jestem w domu – opowiada Ignacy. – Zazwyczaj musiałem pomachać przez okno lub odebrać domofon. Zostałem też poinformowany, że harcerze służą pomocą w zakupach. Mną na szczęście opiekowała się rodzina i przyjaciele.
Ignacemu nie założono opaski z GPS-em, choć polecono mu aplikację, która po zainstalowaniu w telefonie, co jakiś czas prosiła o wykonanie selfie ze znacznikiem lokalizacji.
– Powiadomienie było na tyle ciche, że po kilku razach, gdy przegapiłem sygnał, chociażby podczas snu lub przygotowywania obiadu, po prostu z niej zrezygnowałem. Wizja grzywny wysokości 30 tys. zł za wyjście z domu była jednak wystarczającym argumentem, który przekonywał mnie do pozostania w czterech ścianach – zapewnia.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl