Mai Żółkiewska z Wietnamu zamieszkała w Polsce. Dziś robi kanapki dla medyków i mówi, dlaczego czuje się Polką

Mai Żółkiewska nie planowała, że zamieszka w Polsce. Skończyła handel międzynarodowy w Wietnamie, marzyła o wyjeździe do Francji. Warszawa miała być tylko przystankiem. W tym roku mija jednak piętnaście lat, w których czasie Mai ukończyła kurs MBA, wyszła za mąż, urodziła dwóch synów i skończyła z pracą w chińskiej korporacji. - Wszystko po to, by robić kanapki we własnym Bistro Banhmi Nam – śmieje się Mai.

Mai Żólkiewska
Mai Żólkiewska
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne

05.12.2020 | aktual.: 02.03.2022 17:57

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Zaczęłyśmy rozmowę po angielsku, potem przeszłyśmy na polski. Mai mówi jeszcze po chińsku i wietnamsku. – Zapisałam się teraz na taki dotowany kurs francuskiego, jak się dostanę, to się będę uczyć – dodaje.

Pierwsza praca w Polsce to była chińska korporacja. – Traktowano mnie tam jak Chinkę, bo mówiłam po chińsku. Jak brałam L4, bo dzieci chorowały, to musiałam zabierać laptop z biura i pracować w domu. Męczyłam się tam bardzo. Nie chciałam zostawać po godzinach, uważałam, że ważne jest to, co i jak zrobimy, a nie czas spędzony w biurze. Z drugiej strony, jak mam małe dzieci, to szef też nie może mnie wysyłać ciągle w delegację, błędne koło. A teraz? Robię swoje, ja decyduję, nie muszę się tłumaczyć nikomu. Chodzę do pracy codziennie, ale to praca z pasją, robię to, co lubię. Nie jest lekko, teraz gastro dostaje ciosy, ale wierzę, że ciężkie czasy nie będą trwały wiecznie – dodaje.

Z chińskiej korporacji Mai zostało zamiłowanie do perfekcji i duże wymagania do zatrudnianych przez siebie osób.

- Przez rok w bistro było 4 różnych pracowników. Znaleźć ludzi do pracy nie jest trudno, ale żeby wytrenować ich do zadań w moim bistro, to już nie jest tak łatwo. Może nie tak jak Chinka, ale wymagająca jestem. W knajpie robię wszystko tak jak dla siebie. Nie każdy pracownik od samego początku rozumie, że np. nie można włożyć pożółkłych listków kolendry do kanapki, bo i tak tego nie widać. Ale tak się nie robi, to nie są moje standardy. Klient ma być zadowolony, a te drobne rzeczy mają znaczenie – objaśnia Mai.

Mai Żółkiewska
Mai Żółkiewska© Archiwum prywatne

–Teraz zatrudniam dwie panie. Rozumieją kulturę firmy. Nie ma znaczenia narodowość pracownika, najważniejsze jest, żeby te osoby rozumiały, co mają robić, jakie są procedury, czego wymagam. Teraz zatrudniam panie z Ukrainy, rozmawiamy po polsku - wyjaśnia.

Co dla mnie oznacza bycie Polką?

Banhmi Nam to nie tylko wietnamskie kanapki, to też polskie sprawy. – W środę, gdy był Strajk Kobiet – bistro było zamknięte. Wszystkie miałyśmy wolne tego dnia. Nie byłam na ulicy, siedziałam w domu z dziećmi. Nie mówiłam pracownikom, że mają iść protestować, ale też nie zabraniałam. Mogli wybrać, co chcą zrobić tego dnia. Ja jako mama dwóch synów absolutnie nie jestem za aborcją, ale jestem za wolnym wyborem. Jestem Polką, nie mogę stać obojętnie i patrzeć na to, co się dzieje teraz w moim kraju – podkreśla właścielka bistro.

Na pytanie, co dla niej oznacza bycie Polką, Mai mówi: – Gdy syn pytał mnie, dlaczego tak kocham Polskę, mimo że nie jestem Polką, to wytłumaczyłam mu, że jestem nią, bo tu spędzam niezapomniane lata, piękne momenty, ale też i ciężkie chwile. Tu mieszka moja rodzina, moi synowie są Polakami. Tu znalazłam moje "siostry z wyboru", z nimi mogę się wszystkim dzielić - wyjaśnia Mai w rozmowie z WP Kobieta.

W Polsce ma wspaniałych przyjaciół, na których wsparcie zawsze może liczyć. - Mam przesympatycznych klientów, z którymi rozmawiać można nie tylko o jedzeniu. Kibicują i przypominają, że nigdy nie jestem sama. Mam tu mój park, moje jezioro, okolicę, cukiernię... Czuję związana się z Polską, wszystkie wydarzenia, to, co się dzieje tutaj, mnie dotyczy, choć Wietnam zawsze jest w moim sercu. Staramy się minimum co 2 lata odwiedzać rodzinę w Wietnamie - dodaje.

Mai Żółkiewska
Mai Żółkiewska© Archiwum prywatne

Protesty to jedno, wspieranie medyków to drugie. Mai nie tylko mówi, że czuje się Polką, ale tak też działa. - W czasie pierwszego lockdownu miałam akcję dawania jedzenia za darmo dla medyków. Teraz w listopadzie znowu ruszyłam z gorącymi posiłkami dla medyków. Napisałam o tym na Facebooku, cieszę się, bo mogę pomóc i karmić ciepłym, wietnamskim jedzeniem polskich lekarzy. Zamówienia spływają. Wiem, że to będzie zaledwie kilkadziesiąt posiłków, ale cieszę się, że choć tak mogę pomóc. Dodatkowo cały czas obowiązuje rabat dla pilotów, to dlatego, że jestem miłośnikiem awiacji, mam w domu też zawodowego pilota. Myślę, że to jest miłe wspierać koleżanki i kolegów, zwłaszcza w takich ciężkich dla nich czasie.

"Nie wiedziałam, czy wietnamskie jedzenie przypadnie do gustu Polakom"

Mai opowiada, jak zmieniały się problemy i wyzwania. Kiedyś to był sanepid, potem pracownicy, a teraz – po prostu przetrwanie. - Nie miałam żadnego doświadczenia w gastro. To było bardzo trudne. Wydawało mi się, że wystarczy rozpisać plan, potem wynająć lokal, kupić sprzęt i już. A tu nic z tych rzeczy, drzwi mają mieć 80, a nie 70 centymetrów, sanepid wszystko wyznacza. Było naprawdę trudno, to było bardzo stresujące.

- Potem doszło dogrywanie całego procesu przygotowywania kanapek i dań. To też nie było proste. Nie wiedziałam, czy moje domowe, wietnamskie jedzenie przypadnie do gustu Polakom. Tego nie dało się zaplanować, a jednocześnie wiedziałam, że nie chcę podawać polviet’a. Teraz największym wyzwaniem jest to, żeby przetrwać. Pierwszy lockdown jakoś przeżyłyśmy, nie wiem, jak teraz będzie, ale działamy i nie poddajemy się – mówi Mai.

Wietnamskie kanapki są specjalne, Mai nie ma co do tego wątpliwości i na szczęście podobnego zdania są jej klienci. Kanapki teraz dostarczane są do biur i domów. Nie przypominają polskich, są z mięsem, pasztetem, piklami, specjalne dla wegan, wszystkie w chrupiących bagietkach, tych podobnych do francuskich, jak w Wietnamie.

- Na szczęście mam mały lokal, dzięki temu koszt utrzymania nie jest ogromny, poza tym sama mogę pracować. Był taki moment, kiedy pracowałam w kuchni w pojedynkę, gotowałam, podawałam zamówienia przy barze, a moje dzieci same bawiły się obok. Jest dużo zamówień, niestety jak klienci składają zamówienia przez platformy, to płacę bardzo wysoką prowizję pośrednikowi. Dlatego planuję od połowy grudnia uruchomić własną dostawę, chociaż do 3 km. Przede wszystkim zamiast narzekać, staram się myśleć pozytywnie i działać dalej.

Mai pytana o to, czego można jej życzyć w pandemicznym czasie, uśmiechając się mówi: - Zdrowia i spokoju dla nas wszystkich. Tego, żebyśmy wrócili do normy jak najszybciej.

Mai Żółkiewska
Mai Żółkiewska© Archiwum prywatne
Komentarze (147)