Miasto miało być szansą na "lepsze życie". Okazało się, że nie da im tego, co miały na wsi
Zapach świeżo skoszonej trawy i poranna kawa na podwórku. Sąsiedzi, którzy przez ogrodzenie krzyczą "dzień dobry" i niespodziewanie składają ci wizyty. Sadzenie roślin, śpiew ptaków, przestrzeń, cisza i spokój. Chociaż Marlena Stanasiuk, Katarzyna Bednarczuk i Karolina Skłodowska chciały poznać smak życia w mieście, prędko przekonały się, że to wieś jest bliższa ich sercu.
Karolina Skłodowska wyjechała do miasta na studia polonistyczne. Kiedy skończyła szkołę średnią, rodzina naciskała, żeby kontynuowała edukację. Jak teraz wspomina, właściwie niewyobrażalne było, żeby na studia nie poszła. Nie chciała zawieść rodziców, ale czuła gdzieś pod skórą, że nie zostanie w mieście na stałe. Wieś dała jej spokojne dzieciństwo. Opisuje je jako pełne zabawy i znajomych na podwórkach.
– Chciałam takiego dzieciństwa dla moich dzieci, bo to, że chce je mieć, wiedziałam od zawsze – wspomina.
Zobacz także: SIŁACZKI – program Klaudii Stabach. Sezon 2 odc. 1. Historie inspirujących kobiet
Na wsi może się zatrzymać i zjeść lody
Rodzice nigdy nie brali na poważnie jej zapewnień, że w mieście nie zostanie na stałe. Mama powtarzała, że pozna "miastowego chłopaka" i zmieni zdanie. Poznała mnóstwo fantastycznych ludzi, ale nie było wśród nich kandydata na męża. Teraz z sentymentem mówi o tamtych latach.
– Studia bardzo dużo mnie nauczyły i poznałam fantastycznych ludzi. Nie stała mi się żadna krzywda, że spędziłam kilka lat swojego życia w mieście. Tak naprawdę bardzo mi to pomogło, bo utwierdziłam się w tym, że moje miejsce jest na wsi. Miejski gwar lubię czasem odwiedzić, ale kocham wieś – wyznaje.
Kiedy po studiach poinformowała swoich rodziców, że chce wrócić, czuła, że są rozczarowani. Liczyli, że chociaż znajdzie pracę w swoim zawodzie. Z wykształcenia jest polonistką. Niestety w tamtym czasie nie było to możliwe.
– Odniosłam wrażenie, że miasto kojarzyło im się z szansą na "lepsze życie". Jakie miało ono być? Nie wiem – przyznaje.
Od 6 lat prowadzi z mężem gospodarstwo rolno-hodowlane. Mają dwóch synów. I to wbrew pozorom nie mąż zwabił ją na wieś.
– Powiedziałam wtedy jeszcze "koledze", że chce mieszkać na wsi i założyć tu rodzinę. Wtedy on również postanowił na wieś wrócić i zająć się gospodarstwem. Takie życie to był nasz świadomy wybór – wyjaśnia. I jest przekonana, że ten wybór był dobry.
Jej dzieci, które wychowują się otoczone naturą, same dochodzą do wielu rzeczy. Nieraz ogarniało ją zdumienie, kiedy dowiadywała się, że sami doszli do tego, że kura znosi jajko albo że konie należy karmić siankiem. Najbardziej lubi te momenty, gdy w najgorętszym sezonie jest mnóstwo pracy, a oni znajdują 10 minut, żeby usiąść na zewnątrz, napić się kawy czy zjeść lody w upale.
– To ważne… Ten moment zatrzymania. Pracowałam kiedyś jako fakturzystka. Wtedy, gdy nie było pracy w zawodzie. Widziałam, jak szefowa prowadzi własną firmę od 8:00 rano do 20:00 wieczorem. Nie miała czasu na nic. Ciągle telefony, rozmowy z klientami, dużo stresu – wspomina.
Choć praca na wsi była dla nich doskonałym rozwiązaniem, Karolina wspomina też, że najtrudniejszy jest dla nich fakt, że nie mają wpływu na pogodę, a są od niej całkowicie zależni.
– Zwierzęta są naszymi żywicielami, ale my musimy im też coś dać do zjedzenia. Pracy w sezonie letnim jest bardzo dużo, ale gwarancji tego, że zarobimy tyle by żyć spokojnie - nie mamy. To duży stres – zaznacza.
Na wsi nie czuje się samotna
Katarzyna Bednarczyk w mieście wytrzymała pół roku. Chciała poznać smak miejskiego życia, znaleźć pracę i nauczyć się samodzielności. Później wyjechała do Holandii, żeby pracować w szklarni, a tam serce podpowiadało jej, że powinna wrócić na wieś. No i gdy zaszła w ciążę, wróciła. Choć partner nie był do tego przekonany.
– Uważał, że wracając z Holandii, powinniśmy zamieszkać w mieście, bo byłoby nam łatwiej. Powiedziałam, że mam tutaj tatę, dziadków, ciotki i koleżanki. Dom, w którym mieszkamy, jest duży. Nie musimy płacić za wynajem. Jest cisza, świeże powietrze. W mieście czułabym się samotna. Tak, jak czułam się za granicą. Potrzebowałam bliskości innych ludzi. Chyba te argumenty pomogły, bo mieszkamy na wsi – śmieje się.
Tęskniła za ciszą, śpiewem ptaków, porą żniw, zapachem świeżo skoszonej trawy. Teraz cieszy ją każde warzywo, które wyhoduje we własnym ogrodzie. Cieszy ją każdy drobny gest ze strony sąsiadów.
– Te relacje między sąsiadami są naprawdę fajne. Są wspólne grille, rozmowy przez płot. Dzielenie się sezonowymi warzywami jest tutaj czymś normalnym – mówi Kasia.
Tak było od zawsze. Kiedy była jeszcze dzieckiem, mama podrzucała ją sąsiadom, gdy musiała pilnie jechać do miasta. Do tej pory sąsiedzi mogą na siebie liczyć, zarówno w kwestii pomocy, jak i życia towarzyskiego.
– Są organizowane festyny na dzień dziecka, dożynki. Wszyscy spotykają się w jednym miejscu, tańczą ze sobą, pieką kiełbaski, rozmawiają i żartują. Dzieci z całej wsi bawią się wspólnie, są ze sobą naprawdę zżyte, co moim zdaniem teraz jest naprawdę wyjątkowe – opowiada.
W mieście jej tego brakowało. Nie lubiła ograniczeń między ludźmi. Sąsiedzi unikali rozmowy, chociażby o pogodzie. Do tego ten hałas za oknem, zapach spalin. Nie czuła się tam też bezpiecznie.
– Wracając wieczorem z pracy, miałam serce w gardle i wyostrzony wzrok w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia. Tutaj jestem spokojna, wszyscy się znają – wyjaśnia. Ani kino, ani galerie handlowe, ani imprezy, nie dadzą jej tego, co ma na wsi.
Już zasiała sałatę, koper, szczypior, czosnek, cebulę, dynię, szczaw i miętę. Wszystko ma pod ręką. Mają też drzewka owocowe, z których zbiera owoce i robi soki dla syna. A kiedy jej czegoś brakuje, zawsze może liczyć na sąsiadkę.
– Dzieli się ze mną pomidorami, ogórkami, śliwkami. A w tamtym roku nawet podzieliła się ze mną sadzonkami pomidorów. Była też u mnie i tłumaczyła, jak mogę ułatwić sobie pracę w ogrodzie, a jej syn przyszedł i pomagał siać warzywa. Inny sąsiad pomógł mi zmienić butlę gazu, kiedy byłam sama z dzieckiem. Dla niektórych jest to mało istotne, ale dla mnie ma znaczenie. To miłe, że mogę na nich liczyć – podkreśla.
Nie jest idealnie. Czasem brakuje prądu, brakuje wody, a internet się zacina. Wszystko uzależnione jest od pogody. Jednak w momentach takich, jak pandemia koronawirusa, cieszy się, że ma swoje miejsce na ziemi.
Na wsi czuła się wolna
Marlena Stanasiuk przeprowadziła się do miasta. Jej narzeczony dostał tam pracę. Poza tym mieszkali z rodzicami i z czasem wspólne funkcjonowanie stawało się coraz trudniejsze. Wtedy pracowała w znajdującej się na miejscu fabryce, która produkuje świeczki zapachowe. Rok temu przeprowadzili się do miasta i nadal tam mieszkają.
– Mieliśmy dom z ogrodem. W mieście brakuje mi tego kawałka podwórka. Nie mogę w spokoju wyjść z dzieckiem i czuć się wolna. Na wiosce wszyscy się znali. Znaliśmy naszych sąsiadów i relacje były bardzo dobre. Było cudownie – wspomina.
Po prawej stronie mieszkało starsze małżeństwo. Często odwiedzali jej rodziców, ale rozumieli też potrzeby młodych. Do dziś pamięta swoją imprezę 18-stkową. Muzyka niosła się po całej wsi i nikt nie robił z tego powodu problemów. W mieście jest inaczej.
Brakuje jej też zachodów słońca na podwórku. Siedzenia na zewnątrz przy zastawionym przekąskami stole. Tych momentów z rodziną i przyjaciółmi. Już nic nie jest takie samo. Rodzice sprzedali dom, ona jednak zamierza wrócić na wieś.
– Może nie do tej samej wsi, ale na pewno na wioskę. Chcemy kupić dom i mieć kawałek ziemi. Dla mnie nie ma minusów mieszkania na wsi. Ludzie plotkują, ale można do tego przywyknąć. Zresztą, w bloku sąsiedzi pewnie też plotkują. Taka natura ludzka – podkreśla.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl