"Migdałowych matek" jest coraz więcej. Tak krzywdzą własne dzieci
"Migdałowa mama" (ang. almond mom) to hasło, które od pewnego czasu cieszy się wielką popularnością na TikToku. Brzmi tajemniczo? Niestety kryją się za nim historie cierpienia dziewczyn i kobiet.
Określenie "migdałowe mamy" zostało rozsławione po tym, jak na jaw wyszło zachowanie Yolandy Hadid, matki supermodelek Gigi i Belli Hadid. W "The Real Housewives of Beverly Hills", reality show, które pokazywało realia życia trójki kobiet, nieraz widać było, jak restrykcyjnie podchodzą one do utrzymywania szczupłej sylwetki. Yolanda mówiła o tym córkom wprost: bez kontrolowania poziomu tkanki tłuszczowej nie osiągniecie sukcesu i sławy". Surowo wytykała dietetyczne błędy, innym razem szczegółowo omawiała ich jadłospisy.
Największym echem odbiła się jednak historia z migdałami. W jednym z odcinków Gigi zadzwoniła do Yolandy i skarżyła się, że niema siły i jest słaba, ponieważ zjadła tylko pół migdała. - Zjedz kilka migdałów i przeżuwaj je bardzo powoli - poradziła jej matka.
Chciała odchudzić swoją córkę. Doprowadziła ją do anoreksji
"Migdałowe matki", o których opowiada wiele użytkowniczek TikToka, nie muszą być aż tak zasadnicze. Ale łączy je to, że ściśle kontrolują, co znajduje się na talerzach ich dzieci, zwłaszcza córek. Chcą uchronić je przed nadwagą i otyłością, nauczyć zdrowego odżywiania. Problem w tym, że najczęściej skutek jest odwrotny, a surowe liczenie kalorii to prosta droga do poważnych problemów.
- Najgorszą konsekwencją zachowania "migdałowych mam" jest rozwój zaburzeń odżywiania. To anoreksja czy bulimia, ale także napadowe objadanie się - rośnie grupa takich pacjentek. Często zauważalne jest też coś, co nie jest oficjalnie sklasyfikowane, czyli ortoreksja, nadmierne zaabsorbowanie jedzeniem i lęk, który u podstawy ma aspekty zdrowotne. Nie mogę podawać dzieciom żadnych przetworzonych produktów, bo one sprawią, że dziecko będzie chorować - opisuje Agata Głyda, psycholożka, psychoterapeutka i psychodietetyczka, autorka książek "Równowaga. Jak ogarnąć dietę i odzyskać spokój" i "Ciałożyczliwość. Jak zaakceptować swoje ciało i żyć w zgodzie ze sobą".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przekonała się o tym Agata (imiona bohaterek zostały zmienione – przyp. red.). - Jako dziecko faktycznie byłam przy kości. Nie wiem dlaczego, nie pamiętam, żebym jakoś szczególnie się objadała. Jadłam jak każdy, sporo się ruszałam. Z kolei mama bardzo dbała o linię i wiecznie była na dietach – najczęściej na tych modnych i, jak dzisiaj już wiem, niezdrowych. Tysiąc kalorii, kapuściana, dieta Dukana... – wylicza 30-latka.
Agata słyszała czasem od matki, że "musi się za nią wziąć, bo wygląda inaczej niż reszta dziewczynek". Nienawidziła tego, miała ogromne poczucie winy i wstydu. - W pewnym momencie, gdy miałam może 13-14 lat, chyba po tym, jak pewna lekarka stwierdziła ostro, że jestem za gruba, matka zaczęła wdrażać dietę i pilnować mojego jedzenia jak żołnierz. - Ważyła kromki chleba albo winogrono. Oczywiście czasem się łamałam i kupowałam sobie w szkolnym sklepiku coś niezdrowego, jak wszyscy. Raz matka zauważyła, że jadłam batona i skrzyczała mnie, że marnuję czas i w ten sposób do niczego nie dojdę.
W menu Agaty nie tylko batony były zabronione, musiała unikać każdego cukru. Mogła za to jeść dużo warzyw gotowanych na parze czy chude mięso. - Dzisiaj masz mnóstwo jadłospisów, zdrowych, ale kolorowych i sycących. Wtedy diety kojarzyły się głównie z sałatą, chrupkim pieczywem i wodą – opowiada.
Zaczęła szybko i, jak podkreślała mama, "ładnie" chudnąć. - Wtedy czułam, że kocha mnie bardziej w takiej wersji i że w końcu jest ze mnie dumna. Poza tym widziałam progres, zaczęłam nosić ładne ubrania i podobać się chłopakom. Coraz łatwiej było mi się zmotywować do diety - mówi Agata. - A potem trafiłam na blogi i fora "motylków".
"Motylki", czyli ruch pro-ana. Dziewczyny, które ekstremalnie się odchudzają, robią głodówki i kuracje przeczyszczające, obsesyjnie ćwiczą. Wszystko, żeby osiągnąć wymarzoną sylwetkę. - Znalazłam przyjaciółki, które potwierdzały mi to, co od zawsze wpajała mi matka, czasem wprost, ale częściej nieświadomie: chudzi mają łatwiej, będziesz szczęśliwsza. Im bardziej chudłam, tym bardziej bałam się efektu jo-jo. Zaczęłam odmawiać sobie nawet tych wszystkich zdrowych rzeczy. Albo jadłam tylko pół marchewki.
Pewnego dnia Agata zemdlała w szkole. Była już wtedy w liceum. - Od dawna czułam się kiepsko, wypadały mi włosy, nie miałam siły. Zajęły się mną pielęgniarka i pani pedagog, na szczęście obie bardzo rozsądne. Szybko zorientowały się, co się dzieje. Oczywiście kłamałam jak najęta, mówiłam, że wczoraj się objadłam, że nie jestem na żadnej diecie. Trafiłam do szpitala pod kroplówkę i na konsultację z psychiatrą. Z anoreksji wychodziłam latami podczas leczenia i w terapii. A mama? - uśmiecha się smutno. - Kiedy zobaczyła, jak chuda jestem, nagle przeżyła szok i rozpłakała się. Naszą relację też musiałyśmy latami odbudowywać. Sama nie wiem, czy się udało.
"Migdałowe matki" same są ofiarami kultury diet
Agata Głyda podkreśla, że "migdałowe mamy" same są ofiarami przekazów podawanych z pokolenia na pokolenie: musisz być ładną dziewczynką, musisz być szczupła, będzie ci łatwiej, tak osiągniesz sukces. - Wpływa na to kultura diet, w której żyjemy i obsesja na punkcie ładnego wyglądu. Nie rodzimy się, nienawidząc swojego ciała - podsumowuje. Nie dotyczy to zresztą tylko kobiet – ojcowie również mogą mieć niewłaściwą relację z ciałem i przekazywać dzieciom nieodpowiednie wzorce relacji z jedzeniem.
Ważne więc, żeby rodzice sami nad tym pracowali. - Dzieci uczą się przez modelowanie. Jeśli mama codziennie się waży i jest zakompleksiona, to nawet jeśli będzie mówiła córce, że jest piękna, dziecko, siłą rzeczy, przejmie taką postawę. To nie jest łatwe, bo presja na szczupłość jest ogromna i trudno znaleźć zdrową równowagę, ale warto się tego uczyć - dodaje.
Ogromną rolę mają w tym media. - Na Fidżi, gdzie telewizja pojawiła się dopiero w latach 90., przeprowadzono ciekawe badanie. Badaczki ze Stanów wybrały się tam, żeby zbadać obraz ciała nastolatek. Okazało się, że przed erą telewizji nie występowały tam wówczas zaburzenia odżywania. Po trzech latach wróciły i wyszło na to, że dziewczynki częściej prowokowały wymioty, a aż 74 proc. uważało, że są za grube. Co ciekawe, ich matki zaczęły na przykład podawać im środki przeczyszczające, więc też zaczęły je wspierać w dążeniu do szczupłej sylwetki i kojarzyć szczupłość z amerykańskim snem o sukcesie - mówi ekspertka.
Na lodówce wisiała lista. Rodzice zapisali, czego nie wolno im jeść
Monika przypomina sobie przede wszystkim listę na lodówce. - To była zwykła kartka w kratkę, na której było napisane "nie wolno". Poniżej znajdowała się lista rzeczy, których nie możemy jeść: chipsy, lody, cola, frytki, pizza... Wszystko, co najlepsze - śmieje się.
Rzeczy z listy pojawiały się czasem, ale tylko od święta. Deser? Kostka gorzkiej czekolady. Albo jabłko. Rodzice Moniki byli przekonani, że tak trzeba. Mieli skłonności do tycia, ale udało im się schudnąć i bardzo chcieli, żeby ona i jej siostra zawczasu uniknęły walki o figurę. - W domu jedliśmy smacznie i zdrowo, ale i tak łapałam się na obsesyjnej myśli, że kiedy pójdę do koleżanki, zjem pizzę - opowiada.
Prawdziwy problem zaczął się jednak wtedy, gdy dziewczyna wyjechała na studia do innego miasta. Miała wrażenie, że na każdym rogu jest coś zabronionego, do czego nagle ma dostęp. - Musiałam walczyć ze sobą, żeby nie wydawać wszystkich pieniędzy na fast food, żeby nie nagradzać się nim i nie pocieszać za każdym razem. Kiedy na przykład byłam zestresowana, potrafiłam zjeść dwa zestawy z McDonalds’a. Potem pokutowałam i głodziłam się, żeby ostatecznie zamówić sobie dużą pizzę. Tak jakbym nie umiała jeść normalnie - wspomina Monika.
Ponieważ podczas studiów mocno przytyła, rzadko jeździła do domu, wstydziła się. Dopiero po studiach, kiedy waga wskazała prawie 100 kilogramów, zdecydowała, że musi to przerwać. Poszła do dietetyczki, która zasugerowała też psychoterapię. Od tamtej pory stopniowo pracuje nad objadaniem się.
Jak nie stać się "migdałową mamą"? O tym trzeba pamiętać
Agata Głyda opowiada też o innym badaniu. - Dzieciom dano różnokolorowe M&M’s-y i powiedziano im, że mogą jeść wszystkie oprócz czerwonych. Jaki był efekt? Dzieci skupiały się przede wszystkim na tych czerwonych. Tak udowodniono, że restrykcje i podziały na odpowiednie i "niedozwolone" jedzenie są jak zakazany owoc. To działa dokładnie odwrotnie i jeszcze bardziej psuje relację z jedzeniem i ze swoim ciałem - komentuje.
- Można całkowicie wyeliminować u małego dziecka słodycze czy przetworzoną żywność. Musimy się jednak zastanowić, co będzie w przyszłości, kiedy nasza kontrola rodzicielska będzie ograniczona i czy na zasadzie buntu, czy odreagowania dziecko nie będzie się przejadało tym, co w domu jest zabronione. Migdał nigdy nie zastąpi czekolady – kwituje.
Według Agaty Głydy dzieci powinny mieć uwzględnioną w menu porcję słodyczy, zwłaszcza jeśli jedzą je dorośli. - Nie mogą być podstawą, tylko dodatkiem. Nie powinniśmy też traktować ich jako nagrodę, szantaż emocjonalny czy sposób na łagodzenie emocji. To deser, część jedzenia, które przecież nie jest tylko paliwem, ale przyjemnością - zaznacza.
Jak nie wpaść w postawę "migdałowej mamy"? Psychodietetyczka podkreśla, że najważniejszy jest zdrowy rozsądek. - Skrajności nigdy nie są dobre. Warto pamiętać o złotej zasadzie podziału odpowiedzialności przy stole, że to rodzice decydują, co podają dzieciom, robią zakupy, ale to dziecko decyduje, ile zje – zaznacza. - Mama nie powinna mówić córce: tyle ci wystarczy, tego już nie jedz, bo będziesz gruba. Dziecko należy obdarzyć zaufaniem. Im bardziej będziemy tak z zewnątrz kontrolować, tym bardziej możemy zaszkodzić.
Dominika Frydrych, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl