Na USG guz przysłaniał macicę, a lekarze byli spokojni. Hanna Potrykus: "Czasu nie cofnę, ale chcę ostrzec inne kobiety"
Hanna ma 33-lata, dwóch malutkich synków i zaawansowany nowotwór, który po operacji ratującej życie zwalcza chemioterapią. – Czekałam na zabieg usunięcia torbieli, a w moim organizmie rósł rak. Kiedy trafiłam w końcu na stół operacyjny, prywatnie, walczono już o moje życie, a można było tego uniknąć – ocenia Hanna Potrykus.
05.05.2021 14:17
Polskie Towarzystwo Ginekologii Onkologicznej podaje, że rak jajnika stanowi 5 proc. wszystkich nowotworów złośliwych u kobiet. Co roku zapada na niego ok. 3 500 osób. Choć najwięcej przypadków notuje się u kobiet między 50. a 70. rokiem życia, na ten rodzaj nowotworu chorują coraz młodsze kobiety. Nasza rozmówczyni Hanna Potyrkus mówi, że podczas swojej hospitalizacji spotykała na oddziale onkologicznym kobiety po 20. roku życia.
Anna Podlaska, WP Kobieta: Gdzie się zaczyna twoja historia?
Hanna Potrykus: Moje kłopoty ze zdrowiem zaczęły się 8 lat temu, kiedy staraliśmy się z mężem o pierwsze dziecko. Dowiedziałam się, że jestem chora na endometriozę. W badaniu USG wyszło, że mam torbiel na lewym jajniku, którą usunięto. To był początek wszystkiego.
Od tego czasu byłaś pod stałą opieką lekarza?
Regularnie kontrolowałam endometriozę, byłam pod stałą opieką ginekologa. To jest choroba nieuleczalna, co jakiś czas w organizmie pojawiają się nowe torbiele.
W międzyczasie doczekaliśmy się również dzieci. Drugiego synka urodziłam w styczniu 2020 roku. W marcu byłam u ginekologa, który powiedział, że wszystko jest w porządku, a kolejną kontrolę zaleca za około pół roku, nawet za rok. Poszłam do niego w grudniu.
Jak się czułaś przez te kilka miesięcy, od marca do grudnia?
Dopadło mnie w maju nowe schorzenie, bardzo poważne RZS, czyli reumatoidalne zapalenie stawów. To choroba autoimmunologiczna. Nagle zaczęły mnie strasznie boleć stawy, bark, ramiona, nie mogłam się w pełni zająć malutkim dzieckiem, a karmiłam piersią. Odczuwałam ból nie do wytrzymania, leczyłam się sterydami i innymi silnymi lekami. To był drugi cios po endometriozie i znak, że w moim organizmie zaczyna dziać się coś o wiele bardziej niebezpiecznego.
Co się wydarzyło na wizycie w grudniu 2020 roku? Rozumiem, że to miała być rutynowa kontrola po przebytej ciąży i porodzie.
Lekarz zdiagnozował torbiel o wielkości 12 na 9 cm. Na ekranie, podczas USG, to wyglądało dla mnie przerażająco. Ginekolog skomentował, że jest ogromna i nawet macicy nie widać. Mam ten obraz w głowie, w pamięci. Tylko trzeba powiedzieć jasno: to nie była torbiel, a nowotwór, który się rozrastał i do marca 2021 roku powiększył się dwukrotnie.
Zrobiłam po wizycie markery nowotworowe, test ROMA i CA 125 – wyniki były bardzo złe, okazało się, że jestem w grupie ryzyka zachorowania na raka jajnika. Skontaktowałam się z moim ginekologiem, który przekazał, że potrzebna jest operacja. Miałam ją mieć w Gdyni w Szpitalu Morskim. Według lekarza miałam na nią czekać do 2 miesięcy. Moje wyniki widział też onkolog szpitalny, byłam spokojna. Żyłam operacją.
Doczekałaś się tej operacji na NFZ?
Nikt się do mnie nie odzywał, choć lekarz prowadzący zapewniał, że przekazał moje dokumenty do szpitala. Po tych dwóch miesiącach oczekiwania zaczęłam się też źle czuć, schudłam 15 kilogramów od września do lutego, brzuch zrobił się wzdęty, powiększył się, czułam, jakby ktoś mi go przeżynał. To było dziwne, niepokojące uczucie. Tego guza wyczuwałam przez powłoki brzuszne, ale uważałam wtedy, że to torbiel.
W marcu lekarka reumatolog i specjalistka od chorób wewnętrznych, która konsultowała mnie w związku z RZS, dała mi jednak do myślenia. Powiedziała, że wyglądam, jakbym dopiero co urodziła. Zbadała mi brzuch, a ja jej przekazałam, że czekam na operację i że mam torbiel jajnika. Ona dała mi antybiotyk. Nie domyśliła się niczego. Mimo to zasiała we mnie niepokój. Zaczęłam wydzwaniać do szpitala w Gdyni i dopytywać o termin operacji.
Miałaś czekać miesiąc, do dwóch, a minęły ponad dwa. Co usłyszałaś w szpitalu? W międzyczasie markery nowotworowe się zwiększyły, guz rósł.
Na infolinii lekarz przekazał, że mój przypadek jest lekki, że będę czekać od 6 do 8 miesięcy na zabieg. Poinformowano mnie, że teraz szpital operuje tylko nagłe przypadki nowotworowe. Dodano też, że na razie nie ma dla mnie żadnego terminu, że nie jestem nigdzie wpisana. Dzwoniłam dalej i prosiłam o przyspieszenie. Usłyszałam, że ich to nic nie interesuje. Byłam załamana.
Jak trafiłaś do profesora Jacka Sznurkowskiego?
Mój ginekolog, który początkowo starał się zorganizować operację na NFZ, wysłał mnie do niego. Profesor zbadał mnie w marcu 2021 roku. Za dwa dni leżałam już na stole operacyjnym.
Zobaczył tę "torbiel" na USG i co powiedział? Jak zareagował? Jak ty zareagowałaś?
Profesor podczas USG był przerażony. Widziałam jego minę. Włożył głowicę do pochwy i po sekundzie powiedział: "Ma pani nowotwór", dodał, że tu nie ma pola do domniemań.
Ja byłam w szoku, leżałam i prosiłam, aby już nic mi nie mówił, nie pokazywał USG. To jedno słowo "rak" mi wystarczyło.
Profesor przełożył innej osobie operację, aby mi uratować życie. Okazało się, że rak miał 20 na 25 cm, miałam też wodobrzusze. Nowotwór był zaawansowany, rozsiany po otrzewnej, w węzłach chłonnych, w stadium III. Lekarz powiedział, że gdybym jeszcze trochę poczekała, rak byłby rozsiany po całym organizmie i nie miałabym żadnych szans. To była ostatnia chwila, aby się uratować.
Twój lekarz ginekolog, onkolog, reumatolog byli spokojni, czekali na operację. Co dziś cię w tym wszystkim najbardziej oburza?
Mam ogromny żal przede wszystkim do szpitala w Gdyni. Widząc, że mam wysokie markery, wysokie czynniki ryzyka, ogromną torbiel, kazano mi tyle czekać. Wydano na mnie wyrok śmierci. Po dwóch miesiącach zwłoki byłam jedną nogą w grobie, a kazano mi jeszcze czekać pół roku. Ja się uratowałam, ale to jest teraźniejszość. Nowotwór bardzo się rozrósł. W grudniu rak był o połowę mniejszy, nie było wodobrzusza, nie było III stadium. Gdyby wówczas podjęto interwencję, miałabym większe szanse na wyzdrowienie.
Jaka dziś wygląda twoja droga do zdrowia?
Przeszłam prywatnie operację, wycięto mi guza. O kosztach nie chcę mówić, ale można byłoby kupić za te pieniądze dobry samochód.
Obecnie przyjmuję też chemioterapię. Raz na trzy tygodnie jeżdżę do szpitala. Po przyjęciu leków przez tydzień jestem nie do życia. Dwa tygodnie w miesiącu mogę powiedzieć, że oddycham pełną piersią. Najbardziej szkoda mi jest moich dzieci, które są malutkie i potrzebują mamy. Patrzą na mój ból i cierpienie i się smucą.
Dlaczego zdecydowałaś się opowiedzieć swoją historię?
Z takim podejściem, z takim systemem my jako kobiety nie mamy żadnych szans. Rak jajnika jest najgorszym z raków ginekologicznych, teraz to wiem, bo po operacji zaczęłam czytać, interesować się, rozmawiać z innymi kobietami, pacjentkami.
Rak jajnika szybko przerzuca się na inne organy, jest podstępny, lubi nawracać. Czytałam, że w Polsce w jednym roku na raka jajnika zachorowało 3 700 kobiet, a 2 700 umarło. Pytam się: dlaczego? Patrząc na moją historię, odpowiedź jest prosta: zaniedbanie. Jak można mówić o wczesnym wykryciu tego raka, skoro u mnie zbagatelizowano ogromny guz.
Mówisz, że masz kontakt z innymi kobietami. Ich historia jest podobna?
Jak rozmawiam z pacjentkami na onkologii, podczas swojej chemioterapii, to widzę, że schemat się powtarza. Kobietom mówi się, że mają torbiel, czekają na operację, a guz dojrzewa. Apeluję, aby nie bagatelizowały tego, nie czekały miesiącami, aby konsultowały się z kilkoma specjalistami, walczyły o siebie.